Krucha granica

Flat white na owsianym. Cafe Kratka certo. Czas opisać moją przygodę z wczoraj. Agunia wróciła. Już z oddali podziwiałem jej postać sunącą po spokojnej tafli wody. Stała na desce, dumna, wyprostowana, piękna, z rozwianymi włosami, których ogniste odblaski tak wyróżniały się od zielono-błękitnych barw jeziora.

Moja kolej. Ostrożnie usadowiłem się na SUPie, chwyciłem wiosło, przypiąłem linkę do kostki. Woda w butelce, telefon w worku, słońce, delikatna bryza wiejąca w plecy, uśmiech, buziak, gest ręką, blask w oczach. Popłynąłem. Sunąłem sobie powoli, podziwiając piękne, porośnięte olchami i bukami brzegi. Obok przeleciał łabędź, wydając ten swój specyficzny okrzyk – piękną pieśń dostojeństwa i wolności.

Pogoda na SUPa była idealna. Woda delikatnie falowała, wiatr ledwie muskał powierzchnię. Słońce łagodnie grzało w twarz. Siedziałem wygodnie w półlotosie, wiosłując miarowo i kontemplując ciszę i przesuwający się dookoła brzeg. Poczułem się, jakbym był jednym z członków Drużyny Pierścienia, jakbym dopiero co opuścił Lothlorien i sunął malutką łódeczką po Anduinie, w kierunku wodospadu Rauros.

Ale to nieprawda. To piękna, ale wymyślona opowieść. A ja przeżywałem najprawdziwsze chwile piękna. I postanowiłem, że najwyższy czas, aby opanować pływanie SUPem na stojąco.

Mój zmysł równowagi chyba nie zawsze działa, jak należy. Albo to przekonanie z dzieciństwa. Tak czy inaczej, na rowerze nauczyłem się jeździć dopiero latem po drugiej klasie. Wszyscy już potrafili. A ja się bałem. Boję się nart, łyżw, rolek, czort wie, czego jeszcze. Przekonanie… Wczoraj postanowiłem, że nie chcę się bać.

Podpłynąłem do brzegu. Upewniłem się, że jest płytko. I próbowałem wstać. Nogi mi się trzęsły, pojawił się strach. Skąd? Po co? Nikt nie widzi, ale się wstydzę. Woda po kolana, ale się boję. Cała feeria emocji. Klęknąłem. Dupa zbita. Kolejna próba. To samo.

Wpadłem na pomysł. Popłynąłem pomiędzy trzciny. SUP przestał się tak kołysać. Lepiej. Wstałem, chwilę wytrzymałem. Płynę. Wypływam na wodę poza trzcinowiskiem. Nogi, jak z galarety. Ledwie mogę utrzymać równowagę. I tyle. Zachwiałem się i wylądowałem w wodzie. Nadal żyję… Kolejna próba, już bez trzcin. Próbuję płynąć. Deska się chwieje. Boję się. Bardzo się boję. W końcu się poddaję. Po co mam się męczyć? To ma być przyjemność a nie maltretowanie siebie. Po co? W imię czego? Żeby komuś / sobie coś udowodnić?

Płynę na klęcząco… Może coś robię źle? Poproszę Agunię, żeby mi pokazała… Przypominam sobie jej dumną postać, te rozwiane włosy, ten blask w oczach… To jest przyjemne. Jak narty, jak rolki. Ile razy jeszcze sam siebie pozbawię przyjemności? Ile razy mój strach i wstyd pozbawią mnie możliwości odczuwania radości?

Wstaję… Powolutku… Nogi się telepią. Strach zgniata mi żołądek. Wczuwam się w deskę, powoli odzyskuję równowagę. Płynę… Płynę!!! Ale to nie jest to samo, co pływanie w pozycji skulonej, przyklejonej do deski… Co to, to nie! Ja nie płynę po jeziorze. Ja płynę po niebie. Patrzę z góry pod siebie, w głęboką toń jeziora, w które przemykają ławice płoci. W przeplatające tę toń delikatne, błękitne wodorosty, falujące wraz z buszującymi pośród nich pręgowanymi okoniami. A to wszystko przenikają chmury, które jakiś czarodziej (lub może czarodziejka) zatopił pod powierzchnią, żeby podwodny świat miał swoje Niebo.

Z zachwytu wytrąca mnie wiatr. Zerwał się, rozchwiał SUPa i mnie. Wraca strach. Przysiadam. Ale po chwili wiatr cichnie. Wstaję ponownie. Coraz pewnie. Jest! Jest w tym radość, jest zachwyt. Widzę w oddali Ławeczkę. Na niej malutka postać. Agunia. Można szybciej, można pewniej. poprawiam stopę. SUP delikatnie się przechyla, nie wyczuwam tego wystarczająco szybko, nie zdążyłem zareagować. Tracę równowagę. W ciągu jednej sekundy jestem pod wodą. Panika! Opiłem się wody. Wypływam na powierzchnię. SUP jest wywrócony. Środek cholernego jeziora, do dna daleko, do brzegu też. Dokoła pusto, Agunia tam gdzieś, daleko, może krzyknę i usłyszy? Próbuję wdrapać się na deskę… Najpierw ją obrócić. Telefon… Odwracam SUPA. Worek z telefonem jest, był przypięty. Butelki z wodą nie ma. Wiosło… Jest, nie zatonęło. Nie ma co próbować wpełzania na deskę, szkoda sił. Do brzegu. Strach… Boję się. Dna nie ma, nie ma dna, od takiego dna się nie odbiję… Niby pływam, ale nie lubię pływać z dala od brzegu, tam, gdzie nie ma dna pod nogami. Nie jestem dobrym pływakiem. Tak przynajmniej o sobie myślę…

Płynę. Brakuje oddechu, coś mnie gniecie w dole brzucha. Powoli. Powoli. Uspokój się. Wyrównaj oddech. Guru Mantra. Wszystko jest Nim. Powtarzaj mantrę. Płyń. Powoli. Ruch za ruchem. Równo, spokojnie. SUP płynie za mną, ciągnięty linką przypiętą do kostki. Strach znika. Oddech się wyrównuje. Ramiona zagarniają wodę, z każdym ruchem przybliżają się przybrzeżne trzciny. Dopływam do najbliższego pomostu. Oddychaj Łukaszku. Żyjesz… Do Ławeczki przypływam stojąc.

Uśmiech Aguni. Nic nie zauważyła. Mogłem nie wrócić… Opowiadam jej, co mi się przytrafiło. „Przecież masz SUPA, to Twoje koło ratunkowe…” zdziwienie w głosie. Kiedy się boisz, kiedy naprawdę się boisz, nie myślisz. Włącza się chaos przetrwania. I albo strach Cię pochłonie, albo go opanujesz. Dopiero teraz, kiedy to piszę, dociera do mnie, że to kolejna lekcja z opanowania. Uratowało mnie nie to, że potrafię pływać i nie SUP. Uratował mnie spokój. Mogłem utonąć. Teoretycznie mogłem utonąć.

„Jestem z Ciebie dumna” – takie słowa można usłyszeć tylko od mądrej, pięknej istoty. Cudownie jest mieć kogoś takiego. A jeszcze dwa lata temu jej nie znałem. Nie wiesz, kiedy przyjdzie moment przejścia. Nikt nie wie. Zamiast marnować energię na narzekanie i czarne myśli, naucz się im dziękować. Bądź wdzięczna / y za piękne chwile. Dla nich żyjemy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *