Winnetou z poddasza

Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy…
Taki początek może być mylący. Nigdy się nie spotkaliśmy. I znamy się od zawsze. Ale nie pamiętam całej drogi, jaką wspólnie przeszliśmy. Więc tak naprawdę zacząć można takimi słowami: najstarsze wspomnienie związane z Nim…

Miał wtedy może dwa latka. Nie więcej. I był przerażony. Mama sobie gdzieś poszła. Leżał sam, samiuteńki na wąskim tapczanie na ciemnym poddaszu. Kiedy zamknę oczy, widzę wyraźnie to poddasze. Byłem tam wiele razy. Wąskie, z wejściem od kuchni i drugim, zastawionym lakierowaną, PRLowską meblościanką, które prowadziło do salonu. Przy drugiej ścianie stały dwa tapczany. A pod malutkim, wąskim okienkiem trzeci. Więcej nic. Zresztą nic by się tam nie zmieściło. Na tym poddaszu Tata czytał nam bajkę z rzutnika Ania „Pan Kotek był chory.” Tutaj chowałem się pod łóżkiem, jak chciałem… no… w spokoju załatwić potrzeby. Tutaj wtulałem się w Mamę, dopóki nie uznała, że już idzie do swoich ważnych, dorosłych spraw. Czuję nawet jej zapach… i ciepło.

Zerknąłem uważnie na chłopczyka. Cały się trząsł. Po policzkach płynęły mu łzy. Mieszały się z tym, co wyciekało z nosa.

— Dlaczego płaczesz? — zapytałem cicho. Nie chciałem go wystraszyć.
— Boję się… — pociągnął nosem, wyraźnie zdziwiony. Nie spodziewał się mnie.
— Czego się boisz? — przysiadłem na brzegu tapczanu.
— Że będę sam. Nie chcę być sam — potarł rękawem piżamy nos i teraz cała twarz była już upaćkana.
— Przecież nie jesteś sam. Tam, na drugim łóżku śpi Twój brat.
— Ale on śpi, a ja nie. Więc to się nie liczy. Jestem sam.
— Za tą ścianą jest Twoja Mama — próbowałem nadal delikatnie go uspokoić.
— Nie. Mama sobie poszła i mnie zostawiła. A tutaj jest ciemno i strasznie — dodał cichym głosem, rozglądając się niespokojnie.

Patrzyłem na tę zasmuconą twarz, na trzęsące się ramionka, na smutek i przerażenie, które odbijały się w oczach chłopca. Było mi go bardzo żal. Chciałem mu jakoś pomóc. Przytulić. Powiedzieć coś, co sprawi, że przestanie się bać. Ale wiedziałem, że tam, wtedy, nic więcej dla niego zrobić nie mogę. Prawie nic…

— Posłuchaj… Poczekaj… Ja mam na imię Łukasz — wyciągnąłem do niego dłoń. Poczułem w niej po sekundzie ciepło malutkiej rączki chłopca.
— Nie pamiętam, jak mam na imię. Ale jak będę duży, to zostanę wodzem Indian.
— Jak będziesz już duży, zostaniesz na pewno kimś wspaniałym. Wódz Indian, to doskonały pomysł. Indianie to szlachetni ludzie. Znam jednego wodza Indian. To wódz plemienia Apaczów, Winnetou. Jest wspaniałym, honorowym i dobrym człowiekiem.
— A potrafi jeździć na koniu? — zapytał. Jego smutek przygasł, zastąpiony przez ciekawość.
— Oczywiście — szepnąłem. — Kiedyś tobie o nim opowiem, dobrze?
— Dobrze — pokiwał głową, wpatrując się we mnie intensywnie. Chyba mnie polubił.
— Posłuchaj, mam pomysł — wyszeptałem mu go do ucha. Każdy pomysł to tajemnica. Nie można ot tak sobie na głos opowiadać pomysłów.

Słuchał uważnie. Uspokoił się już trochę, a mój pomysł wyraźnie przypadł mu do gustu. To dobrze, to pomoże mu poradzić sobie chociaż na chwilę ze strachem. Potarmosiłem go delikatnie po jasnych, cienkich włosach. Przybilibyśmy piątkę, ale wtedy nikt jeszcze tak nie robił. Zsunąłem się cichutko z tapczanu i, próbując powstrzymać łzy, które napływały mi do oczu, ruszyłem do wyjścia. Stanąłem w progu i odwróciłem się, żeby jeszcze raz spojrzeć na małego mnie. Układał właśnie na łóżku ostatniego misia. Ale nie skończył na przytulankach. Wsypał na tapczan klocki, Indian i figurki zwierzątek. Zobaczył, że się mu przyglądam.

— One też się boją, kiedy są same. Nikt nigdy nie powinien zostawać sam, w ciemnym pokoju — powiedział pewnym głosem.

Wdrapał się na tapczan, przytulił kraciastego zajączka z jednym okiem i po chwili jego oddech się wyrównał. Zasnął.
Wróciła Mama. Chciała się, jak co wieczór, położyć obok młodszego dziecka. I poczuła, że coś wbija się jej w plecy. Zdumiona odkryła, że w pościeli pełno jest zabawek. Chyba wszystkie…


Babcia pracowała jako woźna w szkole. Była bardzo pracowitą i wesołą osobą, pomimo wszystkich strasznych rzeczy, jakie spotkały ją i jej rodzinę podczas wojny i po niej. Bardzo się polubiła z Dyrektorem. I tak się złożyło, że stała się dla jego dzieci opiekunką.

Całe wakacje spędzaliśmy bawiąc się razem. Ja, mój Brat, Paweł i Asia. Babcia szła posprzątać szkołę po wakacyjnych zajęciach, a my graliśmy w Bolka i Lolka lub bierki. Albo biegaliśmy po szkolnym boisku. Albo szliśmy na spacer do lasu. Pan Dyrektor był zamiłowanym zoologiem. Kolekcjonował owady. Ale nie tylko. Każda wyprawa z nim to była niesamowita przygoda, z której wracaliśmy ze znaleziskami. A to gniazdo opuszczone już przez lokatorów po wiosennym lęgu, a to piękna huba, a to rozłożyste poroże kozła (pan Sarenka).

Jego najbardziej interesowały owady. Miał ogromną kolekcję motyli i chrząszczy. Od takich tyci mini, po piękne Jelonki Rogacze. Kiedy znalazł jakiś okaz, najpierw go usypiał jakimś preparatem, którym nasączał watę w pudełku. Preparat sprawiał, że nawet chrząszcze otwierały swoje skrzydełka. Koniec końców lądowały w gablocie, przypięte do styropianu szpileczką. Smutny los, prawda. Ale dla nas, dzieci wychowujących się na wsi, była to ogromna atrakcja.

Pan Dyrektor miał wielki gabinet, w którym gromadził te wszystkie znaleziska. Gablotami i innymi skarbami obwieszone były dwie ściany. Na trzeciej, tej z oknami, stały stoły z tym, co się powiesić nie dało. A na czwartej — wielkie biurko, przy nim czarny, skórzany fotel. I regały wypełnione książkami. Te książki do mnie mówiły.

„Przeczytaj nas, zanurz się w świat marzeń i fantazji. Kiedy się z nami zaprzyjaźnisz, nigdy już nie będziesz sam…” — szeptały.
„Tak zrobię, obiecuję” — odpowiadałem im w myślach, z zachwytem podziwiając równiutko poukładane setki tomiszcz i zastanawiając się, jakie historie skrywają.

To tam, w tym niesamowitym gabinecie, po raz pierwszy je zobaczyłem. Trzy grube książki. Nie wiedziałem, dlaczego akurat one tak mnie przyciągają. Miałem wtedy cztery latka, ale znałem już litery. Przeczytałem na głos:

— Winnetou.

Zapytałem szybciutko Pana Dyrektora, czy mogę je pożyczyć.

— Za mały jesteś — usłyszałem.
— Ale to są książki o wodzu Indian.
— To prawda — odpowiedział, patrząc na mnie ze zdumieniem. — Skąd znasz Winnetou?
— Opowiedział mi o nim mój Przyjaciel.
— Kiedyś na pewno je przeczytasz. To piękna historia o szlachetnym człowieku — powiedział cicho, głaszcząc mnie po włosach.


Chłopiec chciał dorosnąć. Chciał się nie bać. Ale przede wszystkim chciał spełnić obietnicę daną książkom. Dlatego szybko nauczył się czytać. Pani w zerówce powiedziała Mamie, że powinien iść do szkoły rok wcześniej, bo płynnie czyta i liczy do stu, dodaje, odejmuje. Będzie się nudził. Mama była bardzo mądrą kobietą. Odparła, że nie będzie swojemu dziecku skracać dzieciństwa. Dlatego poszedł do szkoły razem z innymi dziećmi. I dobrze się stało. Bo dzięki temu nie musiał poznawać innych chłopców. Miał Przyjaciół i czuł się wśród nich dobrze. O dziewczynkach nie wspomnę, bo od zawsze go i zachwycały, i zawstydzały. Chodzące Piękno.

Tak czy inaczej, w końcu nastał ten dzień, na który czekał. Koniec nudy i zabaw, czas nauki, poznawania świata i książki. Bo w szkole była biblioteka. Tak mu opowiadał Brat. W domu też mieli mnóstwo książek. Ale tej o Winnetou nie było.

Poszedłem z nim do biblioteki. Pierwszego dnia, na długiej przerwie. Na końcówce długiej przerwy. Trochę jednak zajęło mu zbieranie odwagi. Chciałem sobie przypomnieć. I być, gdyby mnie potrzebował. Wtedy jeszcze był odważnym chłopcem. Wszedł pewnie do pomieszczenia pełnego wysokich, pod sufit, regałów, zapachu papieru i farby drukarskiej.

— Dzień dobry — powiedziała uśmiechnięta Pani Bibliotekarka. — Jesteś chyba z pierwszej klasy, bo Cię nie kojarzę.
— Tak — odpowiedział cicho. Chyba jednak trochę się stresował. Stanąłem za nim i szepnąłem mu, że jest dzielny.
— Chciałbyś wypożyczyć jakąś książeczkę?
— Tak…
— Mamusia będzie tobie czytać, prawda?
— Tak… Nie, umiem sam czytać… — powiedział z cichutkim, drżącym głosem.
— Oczywiście — uśmiechnęła się. — Tutaj są książeczki z wierszykami dla dzieci. Wybierz coś sobie.

Zobaczyłem, że w jego oczach zaczynają się gromadzić łzy. Podszedł do wskazanej półki, rozglądając się niepewnie.
— Zapytaj tę Panią o Winnetou, przecież po to tutaj przyszliśmy — szepnąłem mu cichutko, żeby Pani Bibliotekarka nie zorientowała się, że przyszedłem tutaj razem z nim. Niesamowicie było po tylu latach znowu móc poczuć ten zapach, dotknąć tych okładek. Nawet Panią Milę zobaczyć. Lubiłem ją. Okazała się fajną babką.

— Ona myśli, że jestem za mały.
— Tak, to prawda, ale to nie znaczy, że jesteś, prawda?
— Sam już nie wiem…
— Jeśli nie spróbujesz, to się nie dowiesz…

Już nic więcej nie powiedziałem. Czekałem.

— Dobrze — szepnął cichutko, a głośniej dodał: — Chciałem wypożyczyć Winnetou.
— Dziecko drogie, jesteś za mały na taką książkę. Pomogę Ci coś znaleźć. To trudne zadanie, bo jest tutaj naprawdę dużo książek. Zapiszę tobie tę. Świetna na początek. Mamusia bardzo się ucieszy.

I wcisnęła w drobne rączki „Wiersze” Marii Konopnickiej. Potem już nie pamiętam. Płakałem, wybiegłem z tą książką. Wszyscy widzieli, że płaczę. Nie obchodziło mnie to. Usiadłem w swojej ławce i ukryłem twarz w ramionach. Nie słyszałem dzwonka. Nic nie słyszałem. Tylko szept: „Będzie dobrze…”

— Co się stało? — i delikatny dotyk czyichś dłoni na moich ramionach. Pani Renatka, nasza Wychowawczyni.
Łkając opowiedziałem jej, co się stało.
— Chodź, pójdziemy tam razem — chwyciła mnie za rękę. Po chwili byłem z powrotem w bibliotece.
— Mila, możesz temu chłopczykowi wypożyczyć Winnetou?
— Renia, to za trudna książka i za długa. Terenia mu jej nie poczyta, bo nie ma czasu.
— On sam ją przeczyta. Potrafi czytać lepiej, niż niejeden w drugiej klasie.

I cały smutek prysł. I wielka radość, i duma. Tak się zaczęła nasza przyjaźń z książkami i tak wyglądało moje dotrzymanie obietnicy. Taki też był początek mojej niewidzialności.


Mieliśmy z Bratem pokój na strychu. Ten sam, w którym dzisiaj mieszkam. Wróciłem do niego po ponad dwudziestu latach poszukiwania siebie. Wtedy ten pokój był moją samotnią, moją przystanią. Moim światem. Żeby do niego dotrzeć wieczorem, trzeba było szybciutko przebiec przez strych. W dzień to był zwyczajny strych. Ale w nocy, po ciemku, stawał się miejscem strasznym. Coś po nim biegało, szurało, skrobało. A ja wyobrażałem sobie, że to wilkołaki (te z „Akademii Pana Kleksa”), Baby Jagi i inne Buki, które za moment wychyną z ciemności i będzie koniec historii. Tak się nie stało.

Każdego wieczoru trzeba było ten strych przebiec. I powalczyć ze swoją wyobraźnią, która uwielbiała właśnie wtedy się uaktywniać w pełni. Ale nie tylko wtedy. W łóżku, pod ciepłą pierzyną, wtulony w Brata, opowiadałem mu bajki. On nigdy nie mógł zasnąć i marudził. Więc opowiadałem mu bajki. Zamykałem oczy. Ciemność gęstniała, stawała się wszechobecna. I nagle pojawiały się gwiazdy.

Było ich coraz więcej, tak dużo, że ciemność już nie była ciemna. Była rozświetlona milionami malutkich światełek, które zaczynały pulsować. Falowały w jakimś przedziwnym rytmie, a ja razem z nimi. Zatapiałem się w tym pulsowaniu i pojawiały się opowieści. O dinozaurach, o zwierzątkach, o Indianach… Nie pamiętam ich dzisiaj. Ale po dwóch, trzech historyjkach Brat zasypiał. A ja mogłem wrócić do gwiazd i do słodkiej ciszy, którą ze sobą niosły. I do poczucia błogości, za którym tak dzisiaj tęsknię.


Płakał. Siedział na schodach ganku i znowu płakał. Przysiadłem się. Zapytałem, dlaczego płacze. Zgubił klucze. Tak, przypomniałem. Szukał ich od godziny. I bał się coraz bardziej. To był duży pęk kluczy. Klucz do domu, do stodoły, do stajni, do garażu, do sklepów rodziców. Wszystkie klucze. Zgubił je dwunastoletni chłopiec. Na szczęście nie było Taty. Miał czas, żeby je znaleźć. Mama powiedziała, że jak nie znajdzie, to żadnego prezentu na Dzień Dziecka nie będzie. A miał to być nie byle jaki prezent. W telewizji leciała reklama. Nowe wydanie. Trzy tomy. Piękne, kolorowe okładki. Książka, którą przeczytał już kilkanaście razy i teraz miał ją w końcu mieć. Taką własną. A jak wróci Tata, to pewnie dopiero będzie. Bał się Taty.

Wstałem. Wyciągnąłem rękę. Podał mi swoją dłoń. Zaprowadziłem go do stajni. Tam, w środku, na progu w przejściu pomiędzy dwoma pomieszczeniami leżały klucze. Dostanie swoje własne wydanie „Winnetou”. Zasługuje na nie.


Chłopiec z poddasza czytał i marzył. I żył w swoich marzeniach. Był Zawiszą Czarnym, Tomkiem Wilmowskim, Włóczykijem, Janosikiem, Winnetou, Aragornem. Zapomniał tylko, jak być sobą. Zapomniał, kim jest naprawdę. Nigdy nie przestał być wystraszonym chłopcem z poddasza. Dorósł, ale nigdy nie stał się dorosłym mężczyzną. Szukał miłości i bliskości, ale uciekał przed nią w świat marzeń i fantazji. I nikt nie potrafił ukoić jego samotności i jego strachu. A on nie potrafił być i nie potrafił wpuścić do swojego świata nikogo.

I został sam. Poznał wtedy cudowną istotę, której pokazał więcej siebie, niż komukolwiek innemu. Cholernie dużo go to kosztowało — wpuścić kogoś do swojego świata. Uczy się dzisiaj ufać. Uczy się kochać siebie. Uczy się pokazywać siebie takiego, jakim jest naprawdę. To możliwe, bo spotkał kogoś, kto chciał go zauważyć, kto potrafił go zauważyć.

Rozmawiam z nim dzisiaj często. Po ustawieniach z Wewnętrznym Dzieckiem dużo się zmieniło. Powiedział mi, że wtedy, dawno temu, pływając w gwiazdach, chciał opowiadać ludziom historie. Że po to przyszedł na świat. Żeby opowiadać historie, które będą mieć moc uzdrawiania. Prawdziwe historie prawdziwych ludzi. Bo takie właśnie historie zasługują na to, by je usłyszano. Obiecałem, że tak zrobię. Lubi się bawić. Obiecałem mu również to — będziemy się bawić. Zaczyna rozumieć, że nie jest i nigdy nie był sam. Że się nim opiekuję, ale potrzebuję, żeby pozwolił mi dorosnąć. Bardzo boi się samotności, dlatego zawsze, kiedy zostajemy tylko on i ja, jest mu smutno. I strasznie. Powoli, powolutku wyjaśniam mu, że to nic strasznego — pobyć samemu ze sobą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *