Kontakt

Źródło
Piękno. Nie mógł się nim nasycić. Choć wpatrywał się w nie jak w ogień, jak w coś, co może go ogrzać, nigdy nie czuł jego ciepła. Miało smak, którego potrzebował, ale nigdy nie był dość syty. Gasiło pragnienie tylko na chwilę – po to, by za moment obudzić je na nowo, jeszcze silniejsze.
Jedni piękno odnajdywali w podróżach. W każdym nowym zachodzie słońca, który gasł cicho, zostawiając smugi czerwieni na skórze nieba. W każdym szumie fal, niosącym ukojenie. W szeleście liści, który przypominał, że coś w nas też może zadrżeć, jeśli tylko staniemy na chwilę.
Inni w pędzie – w powiewie wiatru, który uderzał w twarz jak cios, a jednocześnie oczyszczał. W rozmytym krajobrazie przesuwającym się dookoła – jakby świat znikał szybciej, niż można go zapamiętać. W smakach, które budziły wspomnienia. W zapachach, które przyciągały serce. W bliskości, która miała moc zatrzymywania czasu.
Nie potrafił się nim nasycić. Piękno uzależnia – jak szept, który obiecuje więcej, niż może dać. Szukamy go we wszystkim. W spojrzeniach, w chwilach milczenia, w drobnych gestach. Codziennie zbieramy – kropelka po kropelce – z nadzieją, że może tym razem wystarczy. Że może zatkamy to, co przecieka w środku.
Dla niego była to potrzeba bez dna. Nigdy nienasycona. Nigdy nieugaszona.
Przez całe życie zastanawiał się, dlaczego. Dlaczego jego serce tonie, gdy inni oddychają pełną piersią. Skąd w nim ten smutek, który nie miał twarzy, ale zawsze był obok. Skąd przerażenie, które wpełzało do środka nawet w jasny dzień. Dlaczego nie może się cieszyć? Ani podróżami, które miały być ucieczką. Ani smakami, które miały go zatrzymać. Ani bliskością, która miała leczyć. Ani miłością, która miała wszystko unieść.
Przyglądał się swojemu życiu. Zaglądał w przeszłość – w miejsca, które znał na pamięć, w wyblakłe fotografie z dzieciństwa. Wciąż liczył, że znajdzie w nich coś nowego. Coś, co odpowie na dręczące go wątpliwości i przesiąkającą z nich pustkę. Nie dostrzegał żadnej przyczyny smutku. Ani jednej rysy, żadnego pęknięcia. Najmniejszego śladu.
Wszystko było normalne. Życie… Zwyczajne życie… Dzieciństwo pełne obowiązków i zabawy. Takie samo, jak życie większości dzieciaków w tamtym czasie.
Zaczął dorastać. I to, co wcześniej wydawało się być czyste i normalne, co przyjmował bez pytania, zaczęło tracić przezroczystość. Świat, który znał, powoli się rozszczelniał. To, co miało być naturalne, przestało być niewinne. Przyszło olśnienie – nie nagłe, nie spektakularne, ale jak powolne rozjarzanie się światła pod powiekami. Kobiety. Od zawsze obecne, jakby tkwiły w tle każdego wspomnienia, każdego snu, każdego niepokoju. Były dla niego zjawiskowe – jak sen, z którego nie chce się budzić, choć wywołuje lęk. Onieśmielały go. Ich obecność wywoływała napięcie, niepokój, a jednocześnie coś niebezpiecznie przyciągającego. W ich spojrzeniach, w ruchu ramienia, w skrócie oddechu było coś, co sprawiało, że nie mógł oderwać wzroku. Były jak płomień świecy – delikatny, hipnotyzujący, ale nieuchronnie prowadzący do bólu. Podlatywał i spalał się. Za każdym razem.
Odkrył to w sobie. Nazwał. Wiedział, że najbardziej pociągały go kobiety. Od zawsze. Od dzieciaka. Od pierwszych obrazów, jakie potrafił przywołać z pamięci. Nie wiedział, dlaczego. Nie rozumiał, skąd to się wzięło. Dlaczego w kobietach szukał piękna? Nie była to dziecięca ciekawość, niewinna fascynacja dorosłością. To było inne. Intensywne. Wciągające. Odkrył, że nie było w tym nic niewinnego i dziecięcego. Nagość fascynowała go nie jak zagadka, lecz jak coś świętego i zakazanego zarazem. Erotyzm sączył się do jego wyobraźni, zanim znał słowa, by go opisać. Pieszczoty pojawiły się wcześnie – ciche, ukryte, przepełnione wstydem. Dotykanie siebie stawało się rytuałem. Kobiece ciała – nieobecne fizycznie, a jednak stale w jego głowie – przyciągały jak przestrzenie, do których chciał wejść, choć wiedział, że nie wolno. Sutek, krągłość pośladka, odsłonięte udo, linia szyi przechodząca w ramię, oczy, usta, dłonie – obrazy te rysowały się pod jego powiekami z dokładnością, której sam się wstydził. Jedna kobieta to za mało, żeby nasycić tę potrzebę. Jedna była tylko początkiem. Nauczył się, jak obejść nieśmiałość. Jak uciszyć głos, który go zdradzał, jak udawać, że nie chce tego, co chciał najbardziej. Zaczęła go pochłaniać samotność, cicha, złożona z niedopowiedzeń i porażek. Ale kobiety nie odwzajemniały jego fascynacji. Nie był dla nich atrakcyjny. Nie chciały z nim rozmawiać.
Pojawiły się pierwsze czasopisma dla dorosłych, przemycone, odnalezione jak zakazane skarby. Pierwsze filmy porno – tajne, odtwarzane w nocy, w ciszy, z przyspieszonym oddechem i poczuciem winy. Poszukiwanie ukojenia stawało się codziennością. Orgazm był wtedy jeszcze obietnicą ulgi. Przez chwilę przychodził spokój. Krótki, kruchy. Ale zaraz potem pojawiało się poczucie wstydu. Brud, który nie schodził. Obrzydzenie do samego siebie, jak brzydki zapach, którego nie da się zmyć. Orgazm stał się ucieczką – nie w bliskość, nie w czułość, ale w wyobrażenie piękna kobiecego ciała. Tylko tam mógł znaleźć namiastkę tego, czego tak desperacko szukał.
Mijał czas. Wyjechał z rodzinnej miejscowości. Liceum – nowy świat, nowe szanse, inne twarze. Zakochał się. Miał dziewczynę. Myślał, że to coś zmieni. Że może w końcu nasyci tę pustkę. Ale ona nie była w stanie nasycić jego potrzeb. Cokolwiek dawała – nie wystarczało. Nadal był samotny. Nie potrafił opowiedzieć ani o swoich pragnieniach, ani o tym, co było ich źródłem. Nie znał ich przyczyny. Sam nie rozumiał siebie. Seks z dziewczyną był nijaki – pozbawiony iskry, pusty. Seks z samym sobą był wyrzutem sumienia. Oba doświadczenia zostawiały go z tym samym – z ciszą, z chłodem. Orgazm przestał przynosić spokój. Przestał przynosić radość. Coraz mniej było w tym piękna. Coraz więcej smutku. Strachu. Coraz więcej poczucia bezsensu.
W pewnym momencie życia poczuł, że błądzi, że zaszedł w ślepą uliczkę. I wtedy pojawiła się joga. Filozofia, asany, medytacja… Och, jak się tym zachłysnął! Jak to wszystko wyjaśniało. Absolut! Dążenie do Nirwany. Reinkarnacja. Wszystko zaczynało się składać w jakąś całość. W końcu widział w życiu jakiś sens.
Zupełnie, jakby ktoś dołożył klocki do układanki, która wcześniej wydawała się nie do rozwiązania. Nie znasz przyczyny swojej fascynacji kobietami i seksem? Może nie szukasz w odpowiednim miejscu? Może nie to życie? Wymyślił sobie odpowiedź, która pasowała. Do tego, że od dziecka lubił się dotykać w miejsca intymne. Że zaglądał kobietom pod spódniczki. Że uwielbiał bawić się w doktora z kuzynkami będąc jeszcze małym chłopcem. Że zakochiwał się koleżankach i wyobrażał sobie, że “coś” wspólnie na golasa robią. Nie wiedział, co można robić z dziewczynką nago, więc sobie leżeli w jego wyobraźni i byli sobie tylko. Cóż więcej wtedy mógł wiedzieć i skąd dziecko może cokolwiek wiedzieć o seksie?
A teraz już miał odpowiedź! Musiał w poprzednim życiu lub nawet nie jednym, a kilku, być mnichem. Skoro jest takim wymedytowanym joginem, to jego dążenie do Oświecenia nie zaczęło się dzisiaj. Miał jakąś przeszłość, w której pragnął kobiet i nie mógł tego pragnienia zaspokoić. Wszystko stało się jasne i klarowne. I nieśmiałość, i fascynacja, i dotyk, i erotyzm. Nawet to, że mając kilkanaście lat odkrył, że wkładanie czego w pupę sprawia niesamowitą frajdę.
Jednak nie ukoiło to smutku. Nie sprawiło, że z drugą żoną nawiązał prawdziwą relację…
Czym jest smutek? Tęsknotą za Nieskończonym. Za czymś, co nie ma imienia, ale woła. Czymś, co nie daje się objąć, ale zostawia w sercu przestrzeń, której nic innego nie potrafi wypełnić. Medytacja miała rozwiązać wszystkie strapienia – taki był plan. Jego plan. Nie Wszechświata. To nie Wszechświat obiecywał ukojenie, to on sam przekonał siebie, że w oddechu, w ciszy, w bezruchu znajdzie ratunek. Tymczasem Wszechświat tylko podłączał baterie – po to, by w odpowiednim momencie miał wystarczającą ilość energii, żeby przetrwać kolejny dzień. Medytacja nie rozwiązywała nic. Była tlenem, nie lekiem. Przestał medytować. Po co? Joga? Jaka joga? Rytuał stał się pusty. Forma, która nie trzymała treści.
Smutek i czerń pochłaniały coraz bardziej. Rosły w nim jak cień w pokoju bez światła. Coraz gęstsze, coraz bliżej. Pochłaniało go to, zżerało od środka, jak nowotwór – cichy, cierpliwy, nieustępliwy. Zapadał się w niebyt – powoli, bez walki. Były dni, które przeleżał skulony w kącie łóżka. Jak zwierzę. Odrzucony przez wszystkich. Samotny. Niezrozumiany i nierozumiejący samego siebie. Chciał tylko jednego – przestać być. Nie zmienić życie. Nie zacząć od nowa. Po prostu – zniknąć.
W takich momentach nie było nic. NIC. Ogarniało jego umysł i serce. Zasłaniało oczy i gardło. Nie było dzieci. Nie było radości. Nie było sensu. Nie było przyszłości, ani przeszłości. Tylko pusta, milcząca obecność.
A seks, zamiast przynosić wytchnienie, bliskość, ludzkie ciepło, zamiast łączyć, koić i dawać ulgę, kończył się rozczarowaniem. Złością. Poczuciem, że jest do niczego. Że znów zawiódł. Że znów został sam, mimo że przecież ktoś był obok. Kobieta, która leżała przy nim, była coraz bardziej obca. Jej skóra nie mówiła do niego nic. Z dzikiego, mechanicznego seksu sprzed kilku lat, który i tak nie przynosił ulgi, nie zostało już nic. Nawet pozór.
W całej tej niemożności zbudowania bliskiej relacji z drugą osobą – niemożności, której tak naprawdę nigdy do końca nie był świadomy – w całej tej samotności i niezaspokojeniu, które stały się jego codziennością, kolejna kobieta go zdradziła. On nigdy tego nie zrobił. Przynajmniej nie fizycznie. W głowie – tak. Cały czas. Marzył o cudownej kobiecie. Idealnej. Tej jednej. Takiej, która go zrozumie. Która zajrzy głębiej niż inni. Która da mu to, czego nikt nie był w stanie dać. Marzył, że seks stanie się wreszcie tym, czym miał być – spotkaniem, ukojeniem, powrotem do domu. Że będzie mógł zatopić się w czyimś ciele i na chwilę przestać czuć ten ból, który w nim siedział od zawsze. Marzył, że odnajdzie ukojenie dla tej nienazwanej tęsknoty – za czymś, co czaiło się na krawędzi Czerni, bezimienne, ale zawsze obecne. To coś patrzyło na niego. Szczerzyło do niego pożółkłe zęby w grymasie satysfakcji i szyderstwa.
Kolejny raz został sam. Tym razem nie z własnego wyboru. I to go rozsypało. Już nie miał w sobie tego głosu, który mówił: “będzie lepiej”. Nazwał swój smutek depresją. A swój seks – nałogiem. Czymś, co nie daje odetchnąć. Czymś, co nie tylko dominuje ciało, ale i myśli. Zagarnia je wszystkie. I wtedy – zaglądnął jeszcze raz w przeszłość. Opętanie – to słowo pojawiło się później. Wypowiedziane przez głos bliskiej osoby, którą kochał. Wszystkie wspomnienia ożyły. Było ich mnóstwo.
Zabawa w doktora, dziewczynki, kobiety… Wszystko zaczęło się niewinnie, jak każda dziecięca gra – dotyk, który na początku był tylko ciepłem dłoni, ale w nim rozbudzał coś więcej. Coś, co nie mieściło się jeszcze w słowach. Ten pierwszy, który niósł podniecenie i dziwną obietnicę – nie jasną, nie wypowiedzianą, ale głęboko cielesną, gęstą, drżącą. Jakby w tym jednym geście zawierała się przeczuta zapowiedź czegoś większego, czegoś, co miało dopiero nadejść i z czego nie można już było się wycofać.
Pierwsza pieszczota, ta, która gdzieś na granicy świadomości, na styku skóry i duszy, rozjarzyła wspomnienie – jak błysk ukryty w mgle. Wspomnienie do którego nie miał dostępu, ale które trwało w nim, jakby zaszczepione przez kogoś innego, jakby nie należało do niego, a jednak było jego częścią.
Wszystko to – każdy gest, każdy obraz – wzbudzało w nim wstyd. Poczucie winy, które nie wymagało słów. Było cichym ciężarem, który osiadał głęboko i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Był wtedy przecież dzieckiem. Małym. Nawet jeszcze nie nastolatkiem. Dzieci takich rzeczy nie robią. Nie powinny. Nie myślą w ten sposób. Nie zaglądają do świata dorosłych, nie próbują go dotknąć, nie chcą w nim uczestniczyć. A on chciał. Albo raczej – jego ciało chciało.
Do tych wszystkich historii, które wracały do niego w snach, w napięciach, w samotności – dołączyła kolejna. Może właśnie w niej był ukryty klucz. Klucz do tego, co z nim było nie tak. Do jego opętania. Do tej potrzeby seksu, która raz po raz przysłaniała mu oczy i nie pozwalała dostrzec miłości. Może to tam zaczęło się mylenie pożądania z uczuciem. Może tam, w tej jednej chwili, narodził się głód bliskości, której nie mógł potem dostać od nikogo. Może to był początek sensu jego zachowań. Pragnień. Tego, kim się stał.
I kolejne słowa, ten sam głos: „…Widzę ją. Coś z nią jest nie tak. To ta kobieta nauczyła Cię masturbacji…”
Łóżko w kuchni. Rozściełane tylko w nocy. W dzień składane – znikające z pola widzenia, jakby nigdy nie istniało. A jednak to właśnie tam rozgrywały się najważniejsze sceny jego dzieciństwa. To było doskonałe miejsce do zabaw. Skakanie ze sterty pościeli. Bucanie baranków. Śmiech. Ciepło. I drapanki – rytuał czułości. Zwykle przy poobiedniej drzemce. Kiedy wszystko zwalniało, a czas przestawał mieć znaczenie.
Leżą obok siebie. On drapie ją po plecach. Robi to z zaangażowaniem. Lubi to. Wie, że za chwilę role się odwrócą. Że ona odwzajemni się tym samym. Po pleckach. Po nóżkach. Ten rytm, ta bliskość, dawały mu coś, czego nie potrafił nazwać. Jest małym chłopczykiem i lubił to, co robili razem.
W pokoju jest ciemno. Zawsze zasłaniała okna firanami. Tak miało być. W końcu szli spać – nie ważne, że był dzień. Śpi się po ciemku. Jedyne światło daje piec – żywy ogień, który trzaska spokojnie. Ten dźwięk ten koi, przynosi spokój. Ciepłe promienie falują po ścianach, rzucając drgające cienie. Bezpieczne. Jakby wszystko było na swoim miejscu.
Drapanie po nóżkach. Miękki dotyk. Ciepło skóry. Czuje jej dłonie – pewne, znajome. Dłonie kobiety, którą kocha. Mocno. Prosto. Tak, jak tylko dziecko potrafi kochać. Zastępuje mu mamę. Mama nie ma czasu. Mama pracuje. A ona jest. Obecna. Czuła. Delikatna. Daje mu uwagę.
Gdy ją podrapie po plecach, ona też go podrapie. To ich cichy układ. Znajomy.
Jej dłonie zaczynają wędrować. Powoli. Naturalnie. Po jego łydkach. W górę. Po udach. To jest miłe. Znane. Miękkie. Bezpieczne. Przyszła chwila, którą zna – najlepszy moment zabawy w drapanki. Jej dłoń dotyka majteczek. Zatrzymuje się… nie porusza się, ale jest. Chłopczyk chce, by została. By kontynuowała. Bo to jest dobre. Bo zna to uczucie. Bo ciało mówi „tak”.
Dłoń się cofa. Próbuje ją powstrzymać. Ręką. Ruchem. Wzrokiem. Czymkolwiek. Ale chwila przeminęła. To nie jest ta historia? To nie jest ta kobieta? Tego nie wie. Zostało wspomnienie. Była też inna kobieta, inna opiekunka. Może tam należy szukać źródła…
Pieszczoty. Pocałunki. Samotność. Wszystko to, co ma być bliskością, zamienia się w cień. Poszukiwał ulgi – rozpaczliwie, uparcie, jak ktoś, kto wie, że gdzieś istnieje miejsce, w którym będzie lżej. Ale nigdy go nie znajdował. Zamiast niej – zawsze tylko on. Sam. Nagi. Z własnym lękiem. Z ciałem, które znał zbyt dobrze i z duszą, która wołała o coś, czego nie umiała nazwać. Tęskniący za dotykiem, który nie boli.
Choćby nie wiadomo jak się starał. Bez znaczenia, czy milczał, czy krzyczał. Otwierał się czy zamykał w sobie – zawsze kończył w tym samym miejscu. W samotności, która pulsowała bólem i wyrzutami sumienia. Z wiszącym nad jego głową demonem z odmętów pamięci i jego szyderczym grymasem…