Kontakt

Górska Róża
Życie jest kwiatem. Rozkwita pięknem i kolorami, by ostatecznie zwiędnąć, niczym płatki kwiatu, wydając owoce w postaci tego, co nazwać można karmą lub przeznaczeniem. Nie zawsze i nie wszystko jest piękne i radosne. Każde dzieciństwo upstrzone jest smutnymi, tragicznymi dramatami. Towarzyszą nam w milczeniu przez całe nasze życie. Niedopowiedziane historie lub traumy moje, moich przyjaciół, mojej rodziny.
Moje dzieciństwo, na ile jestem w stanie sobie przypomnieć, oszczędziło mi bezpośredniej przemocy. Oczywiście czasami poczułem ciężką ojcowską rękę. Raz zaliczyłem nawet nokaut w wykonaniu główki kapusty, którą Tata cisnął w rozpaczy, zdając sobie sprawę z faktu, że moje nogi są już wystarczająco długie i nie ma szans na dogonienie mnie. Dostałem prosto w głowę i padłem. Tata najadł się strachu. Ja zrozumiałem, że obowiązki są ważniejsze, niż kumple. Czasami uciekałem przed Mamą uzbrojoną w kabel od prodiżu. Najwięcej cięgów dostałem od Brata.
Ale dramaty czaiły się wszędzie. Niektóre wychylają swoje wykrzywione, groteskowe paszcze dzisiaj, po latach, kiedy zaczynam rozumieć. Kiedy słucham czyjejś opowieści. Kiedy składam sobie w myślach przebłyski pamięci. Garbate historie moich przodków, których wyrwano po wojnie z ich świata, zabrano im góry, lasy, życie. Skazano na niebyt.
Dane mi było poznać dwie swoje Prababcie. Jedna z nich – Anna – czytywała nam Biblię. Siedzieliśmy sobie na ławeczce przed domem i chłonąłem te historie. O długowłosym Samsonie i Dalili, o Abrahamie, który złożył Bogu ofiarę z własnego syna, o Mojżeszu i jego rewolucji, o faraonie, który musiał odczuć na własnej duszy wszystkie siedem plag, pomimo, że po każdej z tych plag bliski był wypuszczenia Izraelitów. Te historie mnie ukształtowały. Stały się moim kręgosłupem moralnym. Pomimo ateizmu. Ale to nie ta historia.
Druga Prababcia, Maria, była bardzo zniszczoną kobietą. I była chora. Miała chorą duszę. Dla mnie, jako dziecka, była kimś strasznym. Chyba dlatego, że nie potrafiłem jej zrozumieć i odczuć. Była kimś tak innym i tak niepojmowalnym. Najbardziej przerażały mnie jej puste, szare oczy. Nie było w nich niczego poza moim odbiciem. Zawsze, kiedy nas dopadała podczas zabawy, zabierając nam zabawkę i rąbiąc ją siekierą na strzępy, biegliśmy do Dziadka. Wyszarpywał ją do jej malutkiego pokoiku. On krzyczał, ona płakała, błagała, cichła….
Byłem jednak dzieckiem niebanalnym. Jednym z niekoniecznie przeze mnie tolerowanych rytuałów niedzielnych był Kościół. Odpychał mnie zawsze swoim zapachem śmierci i starości. Z Bogiem rozmawiałem na kwietnych łąkach i pachnących żywicą leśnych ścieżkach. Rozmawiałem z nim mówiąc do Dingo, mojego pieska. I do siebie. W Kościele Bóg umarł i wisiał na krzyżu. I wyglądał kurewsko smutnie. Kompletnie mnie to nie przekonywało. Robiłem więc wszystko, żeby uniknąć zetknięcia z tym miejscem i z Bogiem, który tam pomieszkiwał. Mój Bóg był Radością.
Jedynym sprawdzonym sposobem na uniknięcie udziału w tej nader nudnej uroczystości było ukryć się gdzieś zaraz przed tym, kiedy cała rodzina ruszała na dwudziestominutowy spacer na Służbu Bożu. Miłe w tym całym przedsięwzięciu było tylko to, że Tata wtedy niósł mnie czasami na barana, a dzikie róże rosnące wzdłuż drogi pachniały tak intensywnie, że aż z zachwytu kręciło mi się w głowie. I oczywiście powrót do domu.
Odkryłem miejsce, w którym nikt mnie nie szukał. Pokoik Prababci. Nikt nigdy nie wpadł na to, że dziecko samo może do tego pokoju wejść i się w nim zaszyć. Wsuwałem się cichutko przez uchylone drzwi. Zawsze miałem nadzieję, że mnie nie zauważy. Ale Babcia siedziała na łóżku i patrzyła. W ciszy. Zostawałem z nią sam na sam. Być może były to jedyne chwile, w których ona była naprawdę z kimś, z człowiekiem, z dzieckiem, które nie patrzyło na nią, jak na wariatkę, nie miało do niej o nic pretensji, nie krzyczało. Dzieckiem, które było wdzięczne, że go nie wydała. I przypominała sobie siebie taką, jaką była, zanim… Pamiętam te momenty. Ja z nią a ona ze mną, w jej pustym pokoju ze starą szafą, wąskim łóżkiem i stołem. Tylko wtedy pięknie się uśmiechała. Kiedy już wszyscy sobie poszli, kiedy ucichły krzyki, wypełzałem spod ceraty, a jej twarz rozjaśniała się, rozświetlała wewnętrznym blaskiem. Ten blask sprawiał, że szarość jej oczu dotykała nieboskłonu. Nie było w nich obłędu przez ten krótki moment. Przez jedno mrugnięcie powiek zaledwie. Znikała z nich szarość i stawały się prawdziwie błękitne, niczym sierpniowe niebo odbijające w sobie łany złotej pszenicy, jakie podziwiałem pałaszując kanapkę w kuchni Babci, delektując się świeżo pieczonym chlebem z powidłami śliwkowymi. Trwało to chwilę, później ona wracała do siebie, do swojej pustki, w której schowała się przed światem. A ja wybiegałem na dwór, przerażony własną odwagą i tym, co ujrzałem w jej oczach, zanim ponownie zapadły w otchłań szarości. Gasnące piękno…
Babcia. Z domu Kalyna. Kwiat, jeden z piękniejszych, jakie wyrosły w tamtych trudnych, górskich warunkach, róża Bieszczad. Uchodziła za prawdziwą piękność. Drobna, zgrabna, z kosą po biodra, z błękitem nieba w oczach. Wydano ją za stolarza. Nie kochała go. Kochała Stasia, młynarza. Iwan był niski, koślawy, brzydki, pokracznie się poruszał, przebierał krótkimi nóżkami, usiłując nadążyć za jej tanecznym, rozkołysanym krokiem. Ale był najlepszą partią w okolicy. Miał ogromny talent, potrafił z drewna wyczarować wszystko. I zarabiał dużo, był kołodziejem. Wozy wychodzące spod jego rąk były sławne w całej okolicy. Potrafił z drewna ulepić każdą zabawkę. Miał las, dużo pola. Z tego lasu nazbierał materiału na nowy dom. Dla swojej ukochanej Marysi. Żeby jej udowodnić, żeby ją w sobie rozkochać, żeby na nią zasłużyć. Zasłużyć na miejsce w jej sercu.
W czasie wojny budowa domu była niezbyt rozsądnym przedsięwzięciem. Ale wojna się skończyła. Na bieszczadzkich połoninach nie odczuwano jej silniej. Toczyła się bokiem. Chociaż zbierała żniwo w postaci młodych bojowników UPA, którzy chwycili za broń z nadzieją na wolność słowa, wyznania, bycia.
Dla Iwana i Marii koniec wojny oznaczał jednak początek ich dramatu. Podobnie, jak dla wszystkich Łemków. Zaczęły krążyć pogłoski. Początkowo nikt się nimi zbytnio nie przejmował. Ale co i rusz okazywało się, że któraś z rodzin wyjechała. Na Ukrainę. Do Sojuzu. Do wolności. Tam, gdzie można mówić po swojemu. Gdzie dadzą nowy dom i nową ziemię. Nadeszła wiosna ’47. Skończyło się namawianie lokalnych władz do wyjazdu. Przyjechało wojsko. Zabrać można było ze sobą walizkę. Iwan był obrotnym, przedsiębiorczym człowiekiem. Znał tych wojskowych. Wziął oficera na stronę i wręczył mu zawinięty w chustę, gruby plik banknotów. Cały majątek odłożony na nowy dom. Uścisnęli sobie dłonie. Iwan myślał, że kupił sobie i rodzinie możliwość pozostania w domu. Ale za tę chustę pełną pieniędzy dostał tylko nazajutrz po głowie kolbą karabinu. Później wrzucono go na ciężarówkę. Więcej Karpat nie zobaczył.
W ten sposób dorobek całego życia mojego Pradziadka przepadł. Przepadł warsztat stolarski, narzędzia, dom, drewno składowane na nowy, ten z marzeń, ten dla Marysi – w tym nowym domu na pewno by go pokochała… Przepadł las, pola, góry i oficer ze wszystkimi pieniędzmi.
Na Zachodzie, Dzikim Zachodzie Polski nikt nie traktował Ukraińca, jak człowieka. Jan, już nie Iwan, poza walizką zabrał z Bieszczad swoje delikatne dłonie i talent. Ciężko pracował, ale dostawał za swoją pracę marne grosze. A zdarzało się często, że nie dostawał nic poza siniakami. Wszystko, co uskładał, zanosił na Mszę. Co niedzielę gnał pieszo lasami przeszło czterdzieści kilometrów do Kościoła Piotra i Pawła w Legnicy. I tam Bogu w ofierze składał te uciułane grosze, zanosząc modły o odmianę losu.
I los się w końcu odmienił. Iwan któregoś wrześniowego, niedzielnego poranka ruszył w swoją pielgrzymkę. Tym razem miał więcej pieniędzy. Zrobił porządny wóz. I zapłacono mu. Może po raz pierwszy tyle, ile powinien dostać za swoją pracę? Szedł tym swoim śmiesznym, drobnym krokiem, a nadzieja w sercu rosła. Miał za pazuchą dar. Dla Boga. I na nowe korale dla Marysi. Nie dotarł do Kościoła. Został pobity, skopany, zdruzgotany. Bóg nie chciał ofiary. Zabrali ją źli ludzie. Może nie ludzie? Czy ktoś taki zasługuje na miano człowieka?
Wieczorem, cały zakrwawiony, dotarł ostatnimi resztkami sił do domu. Potrzebował pomocy i lekarza. Ale się nie doczekał. Zmarł następnego dnia rano. Marysia opatulała się w chustę i ruszyła do Chojnowa, żeby na posterunku MO szukać sprawiedliwości. Nikt nie poznał jej historii. Nikomu jej nie opowiedziała. Domyślać się można, co mogło się przytrafić pięknej kobiecie o błękitnych oczach. Wróciła nazajutrz w rozchełstanym kubraczku, podartej spódnicy, bez chusty, cała posiniaczona. Tego dnia błękit zniknął z jej smutnych oczu. Zagościła w nich szarość. Słońce przestało odbijać się w niebie jej duszy. Przesłoniła je pustka. Powiedziała wtedy do swojego syna, a mojego dziadka:
– Widdajte meni moi dumky… – to zdanie powtarzała do końca życia. I drugie. o ukochanym Stasiu, który ją zabierze do siebie, do młyna. Innego poranka, w listopadzie, ponad czterdzieści lat później wyruszyła na spotkanie przeznaczenia. Zwiędła lata temu. Wtedy, tej mroźnej listopadowej nocy, opadły z róży ostatnie płatki. Znaleziono ją tydzień później w stawie, głęboko w lesie.
Ta tragedia i wiele jej podobnych aż proszą się, żeby pozostać w pamięci. Mojej. Może Twojej? Może uroniłaś / eś łzę nad losem tej pięknej, dumnej kobiety i jej męża o genialnych dłoniach. Obydwoje chcieli po prostu kochać. Rozkwitać kwiatem. Jak Ty i ja.