Kontakt

I gatticeddi di Santa Flavia
Wstaje spokojny poranek, zawieszony w rzeczywistości. Budzimy się na wschód słońca – 5:30. Na horyzoncie niebo jeszcze szare, delikatnie przeciągnięte różową poświatą. Agunia pokazuje palcem punkt, gdzieś tam, gdzie morze styka się z niebem. Tam różowość zaczyna się zagęszczać, nabierać intensywności. Siedzimy razem na tarasie, każde zatopione w swoich myślach. Nasza obecność sączy się cicho, łagodnie, wśród śpiewu ptaków, które przyłączyły się do tego spektaklu.
I nagle pojawia się jaskrawa kreska. Rośnie, zmienia się w czerwono-pomarańczowy półokrąg, przyklejony do morza. Rozświetla wszystko, jakby tworzył schody do nieba. Nowy dzień.
Jutro wyjazd.
Wczoraj wieczorem tańczyliśmy na tarasie. Taniec to synchronia ciał… Miękko. Spokojnie. Kocham ją. Dziś w planach była spiaggia i pożegnalna kolacja w restauracji. Takie mieliśmy założenie.
Po porannym plażowaniu poszedłem na małe zakupy. Głównie woda. I śniadanie na naszym uroczym tarasie. Certo! I pewnie dzień potoczyłby się spokojnie, gdyby nie ona – koteczka.
Kiedy byliśmy jeszcze w Cefalù, kupiliśmy kilka plasterków wędlin. Nie jemy mięsa na co dzień, ale wakacyjnie próbujemy różnych smaków. Padło na prosciutto i mortadella. I właśnie ten zapach odmienił nasze dwa ostatnie dni.
Na tarasie pojawiła się koteczka. Piękna. Śliczna. Dostała od nas całą mortadellę i ostatnią krewetkę. Wypiła miseczkę wody, tuliła się, łasiła. I od tej chwili wszystko się zmieniło. Zamiast iść na kolację, poszliśmy do miasta. Kupiliśmy puszki. Poszliśmy nakarmić kotki.
W Santa Flavia kotów jest mnóstwo. W ogrodzie, gdzie mieszkamy, miauczą małe kociaki, piszczą, ich mama się nimi opiekuje. A poza ogrodem – jeszcze więcej. Chude, zaniedbane, dzikie. Nie ma tu żadnego systemu. Nikt ich nie sterylizuje, nie dogląda. Walczą o przetrwanie. Pewnie kilka osób z dobrym sercem je dokarmia, ale to za mało.
W jednej z uliczek – pierwszego dnia spaceru – doszliśmy do opuszczonego budynku nad morzem. Akurat podjechał samochód. Wysiedli kobieta i mężczyzna, a z każdej strony zaczęły zbiegać się kotki. Jeden, drugi, piąty, dziesiąty – całe stado. Później, wracając z plaży wzdłuż skał, trafiliśmy tam jeszcze raz. I znów – plaża, pustostan, i kotki.
Wróciliśmy tam następnego dnia z jedzonkiem. Przyszło kilka kotków. Nie ta pora zapewne. Wyłożyliśmy jedzonko na tacki, których pełno było dookoła. Koteczki się najadły. I ostatniego dnia zrobiliśmy powtórkę. Tym razem przyszło ich więcej. A wieczorem rozłożyliśmy talerzyki przy naszym tarasie. Przyszła Łatka i kilka innych koteczków. Łatka chyba jest w ciąży. Pojawił się mały biało-czarny, drugi czarny maluszek, dwie koteczki, jeden duży kocur. Wszystkie napełniły sobie brzuszki.
Mieliśmy robić to od początku, ale raz sklepy były zamknięte, raz coś nam wypadło, potem znowu Cefalù… W końcu się udało. W dzień wyjazdu wczesnym rankiem Łatka przyszła się pożegnać. Nazwaliśmy ją Łatka – miała małą, białą łatkę na pupie. Agunia się popłakała. Ja też. Łzy szczęścia. I łzy smutku zarazem.
Marcyś – nasz kotek, kotek Aguni – ma farta. Jest zaopiekowany. Tamtymi kotkami nikt się nie przejmuje. Nieprawda. Kilka osób je dokarmia. Ale są poza systemem : (