Angelus Lucis – Prolog

Sny są językiem Boga. Kiedy śnisz, twoja dusza mówi.
Rumi

Gdyby ktoś posiadał wiedzę o wpływie wszystkich ciał niebieskich na konkretną planetę i osobę, potrafiłby przewidzieć 98% jej przyszłości. Czysta kalkulacja matematyczna. Oddziaływanie mikrowitów emanujących z planet, gwiazd, pyłu kosmicznego. Pozostałe 2% to nasz wkład w proces Tworzenia. Średnio. Bo zależy to od tak wielu czynników… Przede wszystkim od poziomu rozwoju świadomości, na którym dana istota się znajduje. Czas, miejsce, osoba – te trzy zmienne opisują Ciebie, mnie i miliardy istnień. I nie, nie mam na myśli wyłącznie ludzi.

Wszechświat nie zostawia miejsca na przypadek. Z perspektywy przeciętnego człowieka wszystko wydaje się chaotyczne. A jednak rodzimy się i umieramy dokładnie tam i wtedy, gdzie wcześniej to sobie zaplanowaliśmy. Nasza podróż przez czasoprzestrzeń – pozorna podróż – polega na uczeniu się, na rozwoju, na poszerzaniu zakresu fal, w których rezonuje nasz umysł. A wraz z nim, splecione z nim w odwiecznym tańcu, ciało fizyczne. Zapis tych drgań na poziomie materii zakodowany jest w Twoim DNA. Musi być ono idealnie dostrojone do wibracji Twojego umysłu.

Choć może to zbyt wiele, jak na początek opowieści. Bo to właśnie jest opowieść. Nie ma ona początku. I nie ma końca. A może jednak ma – w rozbłysku, w którym drobina uśpionej Świadomości poddała się wpływom trzech energii i zapoczątkowała proces, który znamy jako Wszechświat. Tak. Dla tej historii to może być początek.

Prolog

Judea, Ain Karem, 25 B.C.

Słońce prażyło bezlitośnie, rozpalając kamienie i wysuszoną ziemię, której głębokie szczeliny opowiadały historię niezliczonych dni suszy. Drobny pył unosił się w powietrzu, wdzierając się do nozdrzy, między spieczone wargi, w zmięte fałdy lnianych tunik. Każdy oddech niósł cierpki, mineralny posmak – jakby ziemia przypominała, że nadal łaknie wilgoci. Zapach rozgrzanego piasku mieszał się z wonią przypalonej oliwy, dymem palenisk i ostrą nutą zwierzęcych odchodów – zapach codzienności doliny Judei.

Przedmieścia Ain Karem tonęły w niemal martwej ciszy, przerywanej jedynie odległym porykiwaniem osłów i stłumionymi głosami mieszkańców. Wąskie drogi z ubitej ziemi i żwiru wiły się między niskimi budynkami. Pojedyncze, luźno ułożone kamienie wystawały spod warstwy pyłu, który unosił się spod bosych stóp i drewnianych kół wozów. W miarę zbliżającego się lata stawały się jak kamienne rzeki – twarde, chropowate, zwiastujące duszne dni i pył, który wciskał się w oczy i gardło. Domy z piaskowca niemal zlewały się z krajobrazem – ich barwa wypłowiała od słońca, które znów nabierało siły. Kobiety siedzące na progach sortowały zeszłoroczne zioła i suszone owoce, ich ręce poruszały się mechanicznie, jakby powtarzały odwieczny rytuał przodkiń. W powietrzu unosił się suchy zapach tymianku i szałwii, wzmocniony ciepłem południa.

Na targowisku – jedynym miejscu, gdzie życie wciąż pulsowało mimo żaru – handlarze rozkładali towary: worki z ziarnem, dzbany oliwy, suszone owoce ułożone w równych stosach. Mężczyźni w lnianych tunikach dźwigali pakunki z twarzami mokrymi od potu, ale krok mieli pewny. Kobiety targowały się z uporem o każdą leptę; ich głosy niosły się daleko, ostre, krótkie, obojętne na upał. Spod nóg wzlatywał drobny kurz, snuł się w powietrzu, osiadając na skórze i towarach.

Do tego dokładały się dzieci. Chroniąc się w cieniu kamiennych murów, rozbiegły się po wybrukowanym placu targowym. Skakały z jednej płaskiej płyty na drugą, starając się nie dotknąć spękanej ziemi, która parzyła bose stopy pod żarzącym się słońcem. Śmiech niósł się ponad gwar handlarzy, ich głosy mieszały się z odgłosami zwierząt i stukotem drewnianych wozów.

Na obrzeżach placu stał zajazd – solidna, kamienna budowla pamiętająca czasy sprzed Cesarstwa. Jej grube ściany były świadkami historii, których nikt już nie opowiadał. Wewnątrz panował półmrok. Smugi światła przeciskały się przez wąskie otwory, a powietrze było ciężkie od zapachu potu, wina i pieczeni. W kącie, w piecu, dogasał ogień. Na szerokim drewnianym blacie stały gliniane naczynia i świeże, parujące jeszcze placki lechem.

Lucius Maximus, centurion X Legionu Fretensis, siedział bez ruchu na kamiennej ławie, osłonięty daszkiem z plecionki trzcinowej. Cień dawał jedynie pozór ulgi. W dłoni trzymał gliniany kubek z posca – wodą z dodatkiem octu. Kwaśny smak piekł gardło, ale gasił pragnienie skuteczniej niż cokolwiek innego. Był znajomy. Kojący. Przypominał o latach rutyny i dyscypliny wojskowej. Jego twarz – zbrązowiała od słońca, poorana liniami doświadczenia – była nieruchoma. Oczy, wyuczone do wypatrywania zagrożeń, śledziły każdy ruch. Bacznie chłonął, każdy szczegół. 

Plac przed nim pulsował codziennym chaosem: handlarze, głosy, śmiech żołnierzy odpoczywających w cieniu drzewa. Młodsi zaczepiali kobiety – prostytutki, które znały sposoby na każdą słabość. Lucius patrzył na nich z mieszaniną irytacji i rezygnacji. Dyscyplina w takim upale była trudna, ale każda chwila rozluźnienia mogła kosztować życie.

Spojrzał w stronę bramy wjazdowej – ku jałowym wzgórzom otaczającym dolinę niczym milczący strażnicy. W oddali droga kurzyła się: nadciągała karawana. Skupił na niej swoją uwagę. Czujność była jego drugą naturą.Nic w jego postawie nie wskazywało na to, że ten widok go zainteresował.

Judea była dla niego pustynią – i dosłownie, i duchowo. Nieprzyjazna ziemia, ciężkie powietrze, niechętni ludzie. Wspomnienia Sycylii – chłodne wiatry, dojrzewające cytrusy, porośnięte wzgórza – zdawały się snem. Nawet światło tu było inne. Ostrzejsze. Bezlitosne.

Zbliżała się Pascha. Tłumy pielgrzymów zmierzały do Jerozolimy, a wraz z nimi narastał gwar, zamęt, napięcie. Przynosili ze sobą nie tylko towary, ale i pogłoski, żale, nadzieje. Lucius wyczuwał pod powierzchnią coś więcej – napięcie, które niebawem musiało znaleźć ujście.

Jego wzrok wrócił na plac i zatrzymał się na znajomej sylwetce. W końcu. Marcus. Jeden z jego ludzi. Sztywny krok, zacięta twarz – zwiadowca wracał z wieściami. Skinął ledwie zauważalnie i zniknął w cieniu zajazdu. W tym krótkim ułamku sekundy Lucius uchwycił wzrok Marcusa. W jego oczach zobaczył coś… Było w nich zmęczenie, twardość, buta. To były oczy żołnierza. Ale coś jeszcze. Coś, czego nie potrafił nazwać.

Wstał po dłuższej chwili. Powoli, niespiesznie. Przeciągnął się. Nie lubił wzbudzać zainteresowania. Pochylił się, żeby wejść do wnętrza zajazdu. Półmrok w środku zdawał się gęstszy niż cień. Powietrze – lepki zaduch karczmy – przytłaczało.

Marcus zdążył już usiąść w ciemnym, odległym kącie.Gdy Lucius usiadł, zwiadowca wyszeptał:

– Znalazłem go. Dwa dni temu przybył do Ain Safa.

Lucius nie drgnął. W jego oczach pojawiło się skupienie. Milczał, choć jego spojrzenie się wyostrzyło. Wreszcie coś zaczynało się dziać. Bez słowa skinął na przechodzącego obok Gaianusa, który niósł wiadro w stronę paleniska.

– Chleba, sera i oliwek – rzucił krótko – może barani udziec – dodał, rzucając spojrzenie na wyraźnie wyczerpanego Marcusa.

Gaianus kiwnął głową bez słowa i zniknął w kuchni. Lucius oparł łokcie na zarysowanym, poplamionym stole, którego powierzchnia pamiętała dziesiątki podobnych rozmów. W końcu przemówił, cicho:

– Rozumiem, że sytuacja się rozwija.

Marcus nie odpowiedział od razu. Siedział pochylony, z palcami splecionymi na kolanach, jakby ważył każde słowo. Dopiero gdy Gaianus powrócił z tacą, sięgnął po jedzenie. Z wyraźnym namaszczeniem ułamał kawałek cienkiego lechem. Uniósł dłoń, poruszył ustami w cichym szepcie modlitwy.

– I tak, i nie – odparł po chwili. – Są dzień drogi stąd. Nad Jordanem. Ale za Ioannesem ciągnie tłum. Duży. Większy, niż się spodziewaliśmy.

Lucius nie drgnął, ale jego spojrzenie stało się przenikliwe.

– Wśród nich twarze, które mogą sprawić kłopoty – dodał Marcus, łamiąc kolejny kawałek chleba. – Baruch, były zelota. Walczył w Sepphoris. Eleazar z Galilei, ten od ataków na naszych poborców. I Simon – przewodził rebeliantom w Gerazie. A może nawet Judas z Galilei… mówią, że zginął, ale nic nie jest pewne. O tych kilku wiem na pewno… – zawiesił głos.

Lucius zmarszczył brwi. Wydawał się spokojny, ale coś w jego twarzy – spięte wargi, cień w oczach – zdradzało napięcie.

– Tego brakowało – mruknął chłodno. – Mów dalej – spodziewał się, że tak będzie. Ale imiona wymienione przez Marcusa mimo wszystko budziły podziw i respekt.

– Nie zatrzymamy go ot tak – kontynuował Marcus, jego głos cichł, jakby obawiał się własnych słów. – Ten tłum… oni są gotowi za niego umrzeć. Jeśli go pochwycimy na ich oczach – rozszarpią nas. I to w takim czasie? Pascha? Zamieszki byłyby katastrofą.

Lucius słuchał, nie przerywając. Jego zwiadowca ważył każde słowo, ale Lucius był człowiekiem, który potrafił usłyszeć więcej, niż zostało powiedziane. Wahał się? A może… podziwiał proroka?

Marcus był człowiekiem między światami – synem żydowskiego kupca i greczynki. Trzy języki od dziecka, znajomość zwyczajów, mentalności, religii – był niezastąpiony. Ale Lucius wiedział też, że Marcus nigdy nie był jednym z jego ludzi. Nigdy nie był civis Romanus. Nie mógł być i zdawał sobie z tego sprawę. Obydwaj zdawali sobie z tego sprawę.

– Ci ludzie pójdą za nim wszędzie – kontynuował Marcus. – Pochwycenie go teraz to samobójstwo. To nie wojsko, to tłum. Chaos.

Lucius wyprostował się powoli. Nie komentował od razu. Przetwarzał w myślach każde zdanie, ważył konsekwencje.

– Zbyt duże ryzyko – przyznał w końcu, choć w jego głowie pojawiło się pewne przeczucie, podejrzenie. W głosie Marcusa wyczuł coś nowego, odcień jakichś emocji, których ten nie potrafił zupełnie ukryć. Ledwie cień. Cień, który był nie do wykrycia, nie do wyczucia. Ale nie dla kogoś takiego, jak centurion. Lucius znał ten cień. Wiedział, co oznacza. Zapowiedź zmiany. Marcus jeszcze nie zdradził. Ale zdradzi. Teraz już wiedział, co zobaczył w oczach Marcusa, kiedy ten mijał go w progu zajazdu. Była w nich nadzieja.

Odchylił się, pozornie rozluźniony, i sięgnął po kubek z winem. Przenikliwym spojrzeniem przeszył Marcusa, ważąc dokładnie wypowiadane słowa.

– Prefekt ma swoje oczekiwania – powiedział cicho – ale mnie nie interesuje jego satysfakcja. Ty masz dostarczyć informacje. Co dalej – decyduję ja.

Wstał powoli, z żelazną precyzją wyćwiczoną na setkach apelów. Sięgnął za pas i rzucił na stół denara. Moneta zadźwięczała o drewno, obracając się, aż w końcu znieruchomiała.

– Masz. Zabaw się. Zasłużyłeś – rzucił, klepiąc Marcusa po ramieniu. Zrobił dwa kroki, po czym zatrzymał się i spojrzał przez ramię.

– Skoro świt przyjdź do mnie. Dam ci list i rozkazy.

Gorąco w zajeździe stawało się nie do zniesienia. Powietrze ciężkie jak wino, lepkie, przesycone zapachem potu i dymu. Lucius poczuł ucisk w skroniach. Za gorąco. Ruszył do wyjścia, ale świat zaczął wirować. Chwycił framugę, by nie upaść. Szum głosów narastał. A potem… śpiew?

Męskie głosy. Harmonia. Cykady? Tutaj?

Tępy ból przeszył tył głowy.

Zdrajca…

Ziemia uciekła spod nóg. Spadał. Ciemność ogarnęła go jak woda. Śpiew nie ustawał. Stał się wszystkim.

Potem… głos. Kobiecy. Ciepły. Zaniepokojony.

– Słonku, już dobrze?

Duszno. Śpiew. Kościół… Sirmione… Chiesa di San Pietro…

– Zemdlałeś – powiedział znany mu głos.

Lucius otworzył oczy. Światło było ostre, zbyt białe. Ale twarz przed nim – znajoma, ukochana – przyniosła ulgę.

– Lena… – wyszeptał.

Jego głos drżał.

– Lena, kocham cię… – Świat przestawał wirować. Śpiew gasł. Ale jedna myśl, ostra jak włócznia, nie dawała mu spokoju: Gdzie jestem?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *