Sen z duszą w gwiazdach

Urodzić się w Polsce w latach 70’ch, czyż może być coś piękniejszego? Dla dziecka nie istnieje cenzura. Nie ma nic, co mogłoby je krępować w poznawaniu świata. Świata, w którym wszystko odżyło po wojnie. Rany zdążyły się zabliźnić. Nadal są odczuwalne, ale nie na tyle, żeby mały człowiek był ich świadom.

Są obecne w szorstkim zachowaniu ojca, w szeptach dziadków, w opowieściach ciotek. Ale nie bolą. Można więc cieszyć się życiem w pełni. I takie właśnie było moje dzieciństwo. Beztroskie. Takie, jakie powinno być dla każdego dziecka.

Mieszkaliśmy w niedużym mieszkaniu. Mieliśmy duży salon – duży dla mnie. Ogromny. To w tym salonie byłem świadkiem pierwszej katastrofy lotniczej. Piękny, biały model samolotu pasażerskiego jeździł wciąż w kółko. Był na baterie, sterowało się nim za pomocą jakiegoś pilota na kabel. Nie mogłem pojąć, dlaczego Tata nie chce, żeby ten samolot wzbił się w końcu w powietrze. I nadszedł ten moment, w którym mogłem o tym zdecydować z bratem. Wspólnie. Tata gdzieś wyszedł. A samolot przy naszej pomocy skręcił nad brzeg stołu. I tak dokonał swojego żywota.

Poza salonem była jeszcze sypialnia na poddaszu i kuchnia. Łazienka, a raczej chyba wiadro do załatwiania potrzeb, znajdowała się w korytarzu za zasłoną. I drugie poddasze, w którym znajdowały się SKARBY. To drugie poddasze zawsze było zamknięte na kłódkę. Prawie zawsze… Któregoś razu zauważyłem, że ktoś nie zamknął drzwi. Wtedy z radością odkryłem, że to tam trafiają zabawki, które czasami znikały. Poznosiłem je wszystkie do sypialni. Nie mam pojęcia, jak to się działo, że mogłem sam w tym wieku biegać po korytarzu. Przecież tam były schody. Było wysoko. Może Mama spała?

Moim światem była sypialnia. Kiedy zamykam oczy, potrafię ją sobie wyobrazić. Salon pamiętam ze zdjęć. Urodziny i inne urczystości rodzinne stanowiły doskonałą okazję, żeby uwiecznić nas wszystkich w otoczeniu PRLowskich meblościanek i stołu zastawionego suto wszelkimi smakołykami a nade wszystko butelkami z oranżadą, który to napój był rarytasem zarezerwowanym wyłącznie na takie okazje.

Sypialnia nie doczekała się żadnych zdjęć. Więc musiałem ją sobie dobrze zapamiętać. Zupełnie, jakbym już wtedy przewidywał, że nikt jej nie uwieczni na żadnej kliszy.

Była ciemna i przytulna. Miała jedno malutkie okienko, które nie przepuszczało za dużo światła. Z jednej strony zastawiona była meblami, z drugiej tapczanami. Stały w niej trzy tapczany – dwa przy skosie, trzeci pod okienkiem.

Na ten trzeci tapczan trafiały wszystkie zabawki, które skrzętnie ładowałem sobie do łóżka przed snem. Musiałem zasypiać ze wszystkimi swoimi zabawkami. Było mi przykro, kiedy któraś z zabawek nie mogła ze mną zasypiać. Musiały być wszystkie. A ponieważ wtedy nie było ich dużo, trafiały do łóżka, łącznie z klockami, które Mama w nocy wydłubywała spod siebie mrucząc coś pod nosem. Może dlatego znikały w końcu na zamkniętym poddaszu?

Spałem na tapczanie z Mamą. Mój brat z Tatą. Sypialnia była świadkiem nocnych opowieści z rzutnika Ania. Czarno-białą wersję wiersza „Pan kotek był chory” do dzisiaj potrafię sobie przywołać w pamięci. W sypialni chowałem się pod jednym z tapczanów, żeby w spokoju załatwić swoje potrzeby o zapachu, po którym Mama wyczuwała, że znowu… W sypialni zasypiałem wtulony w miękką i ciepłą Mamę. W sypialni się bawiłem swoimi pierwszymi figurkami Indian. W sypialni mój królik-przytulanka stracił oko.

Miałem wtedy dwa latka. I zasypiałem zanurzony w gwiazdach. Zamykałem oczy i pojawiały się gwiazdy. Zawsze. Było ich całe mnóstwo. Pulsowały jakoś tak szczególnie. Coraz bardziej. I zasypiałem.

Najmniej czarującym miejscem tej części opowieści było podwórko. Mieszkaliśmy nad masarnią. Cała przestrzeń do biegania miała kilka metrów długości i metr szerokości. Wylana była betonem. I kończyła się śmietnikiem pełnym kości zwierząt. Ten śmietnik był naszą podstawową atrakcją. Można się było na niego wspinać i z niego skakać. Odór rozkładających się resztek mięsa był czymś naturalnym. Nie był szczególnie miły, ale też nie wspominam go jak czegoś nie do zniesienia. Był częścią mojego podwórka. A Pani J. pracująca w masarni zawsze coś dla nas miała. Czasami nawet lody. Na patyku. Bambino. W różowych śliskich papierkach. O smaku taniej śmietanki, najpyszniejsze lody, jakie jadłem w życiu. W ogóle byłem zaprzyjaźniony ze wszystkimi sprzedawcami w całej mieścinie. Ale o tym później.

Nie pamiętam z tego czasu ani jednej smutnej chwili. To było dobre dzieciństwo. I nie skończyło się na betonowym, ciasnym podwórku za masarnią. Któregoś dnia (miałem wtedy trzy latka) Tata zabrał nas, żeby pokazać nam dom. Dom z wielkim, kipiącym od zieleni podwórzem, ocienionym kwitnącymi wtedy gruszami. Dom, z którego łagodnym brzegiem usianym kolorowymi kamykami można było zejść do rzeczki. Do rzeczki, w której mieszkały raki, żaby i ryby. Dom, który stał się dla mnie Domem. Pamiętam puste mieszkanie. Nie było w nim już mebli, a ja poirytowany na niedbalstwo Taty zgarnąłem kilka żołnierzyków, których nikt nie spakował. Przecież nie mogłem ich zostawić. Pamiętam, że schodziłem na dół po raz ostatni, trzymałem Mamę za rękę. Te żołnierzyki wrzuciłem przez burtę Żuka na pakę. Podsadzony przez Mamę. Wsiedliśmy i pojechaliśmy. Pięćset metrów różnicy. Dwadzieścia lat czasu. A mój kawałek podłogi rozrósł się z ciasnej klitki i śmierdzącego śmietnika do całego świata.

Nawet, kiedy wiele lat później szukałem siebie w wielkich miastach, w pracy, w miłości, kiedy raz po raz dotykałem dna i się od niego odbijałem – za każdym razem wracając w to miejsce wracałem do Domu. Pół roku temu wróciłem. Odkryłem, że to nie jest już mój Dom. Wtedy, wiosną, dawno temu, takim właśnie miejscem się stał. To, kim jestem dzisiaj, zawdzięczam rozkwieconym łąkom, sadom gnącym się od owoców, polom wypełnionym pracą, szumiącej rzece omywającej bose stopy. Bez tego byłbym w innym miejscu. Byłbym kimś innym. Obcym.

Okazuje się, że obcość można wyhodować w sobie na każdym etapie swojej wędrówki przez życie. Możesz obudzić się któregoś ranka i odkryć, że nie znasz człowieka, który patrzy na ciebie smutno z odbicia w lustrze. Wzdragasz się, spłukujesz twarz i zapominasz. Zapominasz, że jesteś szary. Szarzejesz coraz bardziej. Zapominasz o kolorach i w pewnym momencie odcienie szarości stają się Twoją tęczą. Zaczynasz patrzeć na świat, jak na niekończący się zimowy poranek. Czasami z mroków pamięci rozbłyśnie jakaś barwa, jakiś promień światła. Niczym w jaskini Platona. Na dnie świadomości tli się ten promyk, ten strzęp Ciebie. I czeka. Ilu ludziom było dane odwrócić głowę i dostrzec ponownie Słońce? Jakże wielki to Dar, który ofiarowało mi życie! Wyszedłem z jaskini! W zasadzie nie wyszedłem. Zostałem wypchnięty. Oślepia mnie to wszystko. Trochę po omacku próbuję odkryć świat na nowo. Każda intensywność, każda piękna historia jest, jak te słoneczne promienie. Jeszcze trochę razi. Ale już nie odwracam wzroku. Okulary przeciwsłoneczne niepotrzebne….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *