Szczęście i Pech

Siedząc pod na wpół zawaloną halą starego tartaku, obserwując zaskrońce pełzające po powierzchni zalanej teraz hali, wspominam czasy, kiedy ta hala i fadromy budziły mnie ze snu. Szum maszyn i zapach sosen. Skakaliśmy godzinami po stertach pni, nic sobie nie robiąc z przestróg. Ryzyko obsunięcia się tych bali może i istniało, ale wyłącznie w imaginacji dorosłych. Podobnie, jak połamanie się przy skoku z trzymetrowej platformy w stodole na stogi słomy. Nas to nie dotyczyło. Mnie i moich towarzyszy dziecięcych przygód.

Godzinami biegaliśmy po okolicy i rzucaliśmy wyzwanie życiu i śmierci. Dzisiaj, z perspektywy czasu stwierdzam, że cudów temu towarzyszących było równie wiele, co drobnych wypadków. Z naszej całej paczki przytrafiały się one tylko P. Przyciągał je jak dobry lep przyciąga muchy. Jeśli cokolwiek miało się komukolwiek przytrafić, to można było spokojnie oddać się zabawie. Zawsze padało na P.. Biedny był. Ja przez całe dzieciństwo ze dwa razy rozwaliłem sobie kolano. I to chyba tylko dlatego, że akurat nie było przy mnie P.

Historii tych nieszczęśliwych przypadków była cała mnogość. Trwały przez cały rok. A moja szczęśliwa gwiazda okazywała się świecić nawet wtedy, kiedy obydwaj byliśmy przekonani, że los się odwrócił.

Za tartakiem piętrzyła się sterta śmietniska. Zbieraliśmy na niej stare dezodoranty, rozpalaliśmy daleko na łące ognisko. Takie darmowe petardy lat PRLu. Miejsce na zabawę było dobrze dobrane – łąka była usiana niewysokimi pagórkami. Chowaliśmy się za jednym z nich i czekaliśmy na wybuch. Czasami okazywało się, że dezodorant jest felerny i zamiast huknąć i polecieć w górę niczym rakieta, psiknął, pufnął i tyle. Oczywiście zweryfikowanie tego, co się stało, zostawiałem P. Wychylił razu pewnego głowę zza pagórka i ŁUP. Rozcięty nos, zalana krwią buzia.

U sąsiada powstał pewnego pięknego lata projekt STAW. Woda podchodziła pod grunt nieopodal naszego domu, więc siłą rzeczy należało tam wykopać staw. I powstał. Otoczony wysokimi górami piachu i na wpół zasypanymi przez ten piach jabłoniami. Dzieliliśmy się na dwie drużyny, chowaliśmy się w chaszczach po obydwu stronach tego stawu, który ostatecznie stał się bajorem dla żab i prywatnym wysypiskiem śmieci. Wojna! Jabłkowa. Nie oszczędzaliśmy siebie. Raz po raz słychać było czyjeś wycie i okrzyki bólu, a z drugiej strony triumfalne „Hurra!” Jeden z tych bolesnych skowytów przerodził się w słowa „Nic nie widzę! Oko mi wypłynęło!” Oczywiście P. Z zasłoniętym okiem i łzami cieknącymi spomiędzy palców. Oko na szczęście pozostało na miejscu, jego konsystencja okazała się nienaruszona. Ale najedliśmy się strachu a P. przez kilka dni zamiast normalnego oka straszył wszystkich purpurowo-siną szparą.

Huśtawka? Normalna sprawa. Ale dla P. śliwa na czole wielkości porządnego jabłka. Rzucamy lotkami? Super. Ale po co wieszać tarczę, skoro można ją trzymać. I oto lotka sterczy z czoła. Wiadomo, czyjego czoła. Mecz piłki nożnej? U P. złamana ręka. Kolejny mecz? Rewanż może? Bynajmniej. Po powrocie do domu Mama P. załamuje ręce. Te słowa pamiętam do dzisiaj. I jej minę, pełną przerażenia i bezradności: „Rany boskie! Wyglądasz jak szczur!” A On szczerzy swoje dwie jedynki ukruszone w środku w kształcie trójkąta, niczym wampir. Wampirek, jak zwykła go później nazywać jego Mama. Zderzenie ze słupkiem bramki…

Pułapka na kładce przerzuconej przez rzekę. Żeby nie przeszedł nikt niepożądany. Pomysł przedni. Podkradłem mojemu Tacie trochę ropy i polaliśmy nią tę kładkę. W razie niebezpieczeństwa wystarczy rzucić zapałkę. Ale czy to na pewno działa? Przecież bez przetestowania tego patentu może się okazać, że w sytuacji kryzysowej, kiedy na naszą stronę rzeki zapragną się przedostać wrogie oddziały, a pułapka nie zadziała, poniesiemy sromotną klęskę. Koniec końców P. ląduje w rzece z nadpalonymi nogawkami nowiuśkich spodni. Wiadomo, że kiedy po szkole wchodzisz do domu, rzucasz tornister w kąt i idziesz do siebie do pokoju, zameldowawszy się Babci, nie myślisz o przebieraniu spodni. Chwilę później P. wyskakiwał przez okno, ja już czekałem. I gnaliśmy pędem jak najdalej, żeby łapać te chwile radości.

Nawet wtedy, kiedy wydawać by się mogło, że moja szczęśliwa gwiazda się ode mnie odwróciła, ostatecznie kończyło się wszystko należycie – ja cały, P. w biedzie. Pewnego styczniowego dnia wracaliśmy ze szkoły. Dzień był wyjątkowy, ponieważ były to urodziny P. Oczywiście nie można wracać ze szkoły drogą na wprost. To nudne. Przecież podstawą życia każdego młodego człowieka jest pragnienie przeżycia przygody. Ustrzelenie bizona na prerii ze srebrnej rusznicy Winnetou. Odbicie wraz z Janosikiem łupów zagarniętych przez pachołków Murgrabiego. Rozbicie kolumny wrogich tanków wraz z załogą Rudego 102.

Zima jednak jest szara. I zimna. Wracaliśmy więc wzdłuż rzeki płynącej z odlewni wzdłuż parku przy szkole. Rzeczka, rów w zasadzie, biegła dalej wzdłuż ogródka Babci P. Mimo wszystko nadal było nudno. Na szczęście rzeczka była zamarznięta. A przedzieranie się przez zaspy i krzaki rosnące wzdłuż niej męczące. Wybór dalszego przebiegu marszruty był zatem oczywisty. Dzisiaj dopiero chyba uświadamiam sobie, że pech P. polegał na tym, że dawał się naiwnie namówić na wszystko, co ja sobie wymyśliłem. A ponieważ byłem dzieckiem nader ostrożnym i stroniłem od wszelkiego ryzyka, a on z kolei był ciekawski i bardzo odważny, ostatecznie tutaj chyba skrywała się tajemnica większości przykrych przytrafień, jakie dopadały mojego przyjaciela, Przyjaciela dokładniej rzecz ujmując. Byliśmy duetem, który wykluczał inną koincydencję sytuacyjną.

Tego pamiętnego dnia wkroczyliśmy na zamarzniętą rzeczkę. P. pierwszy, badając ostrożnie grubość lodu. Rzeka była wąska, płytka. A lód trzymał porządnie. Ruszyliśmy więc naprzód, krok za krokiem, niczym ekspedycja naukowa stawiająca pierwsze kroki na odległym lądzie Antarktydy. Czuliśmy się coraz pewniej. Musieliśmy ominąć mostek, ale za nim od razu, pewnym krokiem ruszyliśmy dalej. Było nam radośnie, kłęby pary towarzyszyły rześkim wybuchom śmiechu. I pojawił się pomysł – ścigamy się! Metą miał być stary pień drzewa przerzucony przez rzeczkę, który latem skracał nam drogę do spotkań.

Tutaj należy wspomnieć, że zawsze zazdrościłem P. jego odwagi i sprawności. Ja ze swoim pełnym ostrożności podejściem nigdy nie wspinałem się na wysokie gałęzie czereśni, skubiąc resztki, kiedy on objadał się dojrzałymi, soczystymi, pełnymi słońca owocami na samym czubku drzewa. Zawsze był pierwszy, silniejszy, sprawniejszy. Ale każdy wyścig to wyzwanie. Ruszyliśmy pędem po skrzypiącym lodzie, śnieg rozpryskiwał się spod naszych butów, pędziliśmy w tym mrozie rozgrzani duchem rywalizacji i radością młodzieńczą. Wiedziałem, że przegram. Postanowiłem, że to w sumie dobrze, że są urodziny mojego Przyjaciela, że nie wypada nawet, żebym był pierwszy. Dałem z siebie wszystko, ale końcówkę biegu, zasapany, musiałem poddać. P. dopadł pnia i przesadził go pięknym susem. Z niewiadomych przyczyn pień ów stanowił tajemniczą granicę pomiędzy lodem i wodą. Kiedy umęczony dopadłem mety, okazało się, że po drugiej stronie mój Przyjaciel potrafi pływać. Razem ze szkolnym tornistrem unosił się z przerażoną miną w niezbyt głębokiej wodzie… Wygrał wyścig.

Warto dodać, że każda taka przygoda kończyła się dla niego dodatkową atrakcją w postaci lania. Dziewiąte urodziny okazały się być jedną z takich okazji. Tym bardziej, że całość szkolnego dobytku okazała się ostatecznie nadawać jedynie na podpałkę do pieca. Po wysuszeniu.

Wiele lat później otarł się o śmierć. Robił wymyk, którego ja go nauczyłem. Na bramce, która na niego spadła. Przygniotła mu twarz. Połamała żuchwę. Miał wtedy 19 lat. A ja nadal byłem jego najlepszym Przyjacielem. Dzisiaj, po tylu latach, kocham go jak brata i jak z bratem widuję się od czasu do czasu. Jesteśmy przecież dorośli. Mamy swoje sprawy i swoje ścieżki. Nie ma już kłody przerzuconej przez rów. Nie ma już koguta, przed którym musiałem uciekać, kiedy korzystałem z tego skrótu. Nie ma już Babci P. i jej kapuśniaku, który był jedynym kapuśniakiem, jaki mi smakował. Za to są wspomnienia. Piękne chwile uwiecznione na kliszy pamięci.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *