Szron

„Zimna jak lód i szara siedziała skulona w cieniu bzów i tylko patrzyła na nich. Ale jak patrzyła! A kiedy odeszła cicho, okazało się, że w tym miejscu, gdzie siedziała, ziemia zamarzła.”

Zima Muminków” Tove Jansson

Zrobiło się chłodniej. Ogień w kominku przygasł gwałtownie, zmienił kolor na seledynowy. Płomienie pełgały po dębowych polanach, przygaszone, wilgotne, choć jeszcze przed chwilą trzaskały radośnie.

Wiatr się wzmógł i wpadł do środka przez uchylone okno, przynosząc ze sobą powiew czegoś nieznanego, jakiegoś niespokoju, wyczekiwania… W domu zapanował inny rodzaj ciszy – nie ta leniwa, niedzielna. Ta była pełna napięcia. Na pograniczu wyczekiwania na coś, co miało się dopiero wydarzyć. 

Śpiący do tej pory Lucjan poderwał się ze swojego posłanka i podkulił króciutką kulkę ogonka. Węszył. Wciągał noskiem powietrze, wyraźnie zaniepokojony. Podniósł w końcu głowę do góry i zawył. Cichutko, urywanie, jakby coś w gęstniejącym powietrzu nie pozwalało mu w pełni zaczerpnąć tchu. Sierść mu się zjeżyła, trząsł się cały, strząsnął z siebie jakieś niewidzialne pajęczyny i podbiegł do kanapy, żeby wtulić pyszczek w swoją Agunię.

Zimno… – wraz z szeptem w powietrzu uniósł się kłąb pary.
– Dołożę do kominka – Łukasz wysunął się spod koca. Poobiednia drzemka w październikową niedzielę chyba dobiegła końca.
– Co się stało, Lucjanku? Co jest?

Łukasz okrył Agę szczelniej kocem. Lucjan zdążył już zająć jego miejsce na kanapie i wtulał się w ciepło. Cały się trząsł. Marcyś gdzieś zniknął, zaszył się najpewniej pod łóżkiem. W kątach zrobiło się ciemniej, pokój zapadł się w sobie. Zegar na ścianie dalej tykał, ale dźwięk zdawał się głuchy, jakby dobiegał zza grubej, szklanej tafli.

– Kochanie, zamknij okno – szepnęła Aga.
– To nie jest zwyczajne zimno, słońce gdzieś zniknęło, zobacz, na szybach jest szron – podszedł do okna i wpatrywał się w biel za oknem. Wszystko przesłaniał mleczny całun mgły, która musiała nadpłynąć znad jeziora. Była gęsta, jednolita, jakby ktoś ją rozsmarował ręką na całym krajobrazie. Nie przesuwała się. Stała w miejscu. A gdzieś w oddali narastał ledwie widoczny cień. Jakby jakaś masywna, przysadzista i ciężka

bryła postaci. Wpatrywał się w to widmo, nie bardzo rozumiejąc, co dokładnie widzi. Przetarł oczy, sięgnął po okulary. Kiedy wrócił wzrokiem w to miejsce, mgła zaczęła się rozmywać. Nic tam nie było. Złudzenie….


Pusto. Pustka. Stała tutaj już dobrą godzinę. Nie wiedziała, dlaczego przyszła właśnie tutaj. Nogi same ją przyniosły. Wpatrywałą się w okna małego domku. Był śliczny. Może dlatego tutaj. Ci ludzie. Oni nie byli stąd. Nie wiedzieli nic, nie znali nikogo. Przynieśli ze sobą piękno. Wokół domku nie było ogrodzenia. Żadnego płotu, żadnych granic. Stał otulony złocistymi o tej porze roku bukami, a zieleń trawy łagodnie przechodziła w taflę spokojnego jeziora. Odbijały się w niej ostatnie promienie słońca, wplecione w intensywny błękit nieba, poprzeplatany siwymi smugami.

Piękny widok. Ciepło promieniujące z okien. Wydawało się, że rozświetla je od środka płomień. Wyczuwała to ciepło. Bardzo go pragnęła. Ale nie potrafiła go nazwać. Nie wiedziała, czym jest. I nie miała słów, które by mogła dopasować do tego pragnienia i ciepła, jakie tutaj, stojąc samotnie wśród krzewów dzikiego bzu, chłonęło jej drobne ciałko.

– Zośka!!!!! – poczuła nagły ucisk w dole brzucha. To było uczucie, które potrafiła nazwać. Strach…Wiedziała, co ją czeka w domu. Spojrzała w dół. Trawa wokół zeszroniała już. Zrobiło się zbyt późno. Odwróciła się gwałtownie i popędziła przed siebie. Za nią, niczym cień, podążyły ledwie widzialne smugi białej, mroźnej mgły, od której wiotczały listki na krzewach i źdźbła traw.


Wieczór był ciepły, pachniał mokrą ziemią i żywicą. Taki pierwszy prawdziwy, wiosenny wieczór. Łukasz wyszedł na spacer z Lucjanem, jak zwykle, tym samym leśnym traktem, który ciągnął się wzdłuż jeziora. Ścieżka była jeszcze miejscami grząska po topniejącym śniegu, ale drzewa już puszczały pąki, a ptaki świergotały do późna, jakby chciały nadrobić cały zmarnowany zimą czas.

Lucjan biegł kilka kroków przed nim, zatapiał nos w kępach mchu, zatrzymywał się i nasłuchiwał. Wszystko było znajome. Spokojne. Aż do momentu, gdy zapadła cisza. Nie nagle – raczej tak, jak gdyby ktoś po kolei uciszał każdy dźwięk: najpierw ptaki, potem wiatr, potem nawet ich własne kroki.

Lucjan znieruchomiał. Postawił uszy. Zamarł w pół kroku, jakby dotknął czegoś, czego nie rozumiał, ale wiedział, że należy się zatrzymać. Łukasz również przystanął i spojrzał przed siebie.

W gęstniejącym półmroku, między drzewami, tam, gdzie ścieżka niknęła w najciemniejszym gąszczu, stało coś. Nie człowiek. Nie zwierzę. Coś. Sylwetka była masywna, ciężka, nieporuszona. Miała coś z kształtu postaci, ale brakowało w niej proporcji – zbyt duża głowa, ramiona jakby bez kończyn, ciemność skupiona w jednym miejscu, gęstsza niż wszystko wokół.

Łukasz przełknął ślinę. Przez chwilę miał wrażenie, że patrzy w oczy tej istoty, choć nie mógł ich dostrzec. Zmysły zaprzeczały jej istnieniu, a wzrok nie chciał pogodzić się z tym… zimnem, nienawiścią i strachem. Czuł, że coś głęboko w nim – coś zwierzęcego – próbuje uciec, zwinąć się w kłębek i zniknąć. Ale stał. Bo Lucjan nie drgnął. Las wstrzymał oddech. Na ułamek sekundy wszystko zastygło – liście znieruchomiały, ptaki umilkły w półdźwięku, nawet powietrze zgęstniało, nabrzmiałe czymś niewypowiedzianym. Gałęzie pochyliły się lekko, uginając się pod naporem niewidzialnej fali, której nie towarzyszył ani szelest, ani powiew. Mgła, dotąd rozproszona, zaczęła pełznąć niżej, ścieląc się grubą warstwą u stóp drzew.

Nagle zerwał się wiatr. Krótki, porywisty – jak westchnienie kogoś, kto zbyt długo milczał.

Z zagajnika uniosła się masa liści. Ciężkich, mokrych, przesiąkniętych deszczem. Opadały z głuchym dudnieniem, jak strząsane brutalnie z gałęzi. Spadały na ziemię nie jak pióra, lecz jak kamienie – bez wdzięku, z tępym, przytłaczającym rytmem. Powietrze westchnęło. I w tym westchnieniu – długim i ciężkim, w którym cały świat na moment zapomniał, czym jest ruch – Łukasz zobaczył ją.

Stała dokładnie tam, gdzie jeszcze przed chwilą kłębiła się ciemność, lepka i gęsta jak dym po niedopalonej świecy. Jakby wyrosła z tej ciemności, wzięła z niej kształt.

Mała, może ośmioletnia. Rozczochrana, w cienkiej sukience z przetartym kołnierzykiem. Twarz brudna, policzki zaczerwienione od chłodu. Usta – zaciśnięte w twardą, niemal białą linię. A oczy – duże, ciemne, błyszczące – nie były smutne. Była w nich pustka. Nicość, kompletny brak jakiejkolwiek barwy i emocji. Poza jedną – były pełne gniewu. Surowego, palącego, niepasującego do dziecka.

– Nienawidzę was! – krzyknęła nagle. Jej głos był ochrypły, niski, przesycony czymś starszym niż ona sama.

Pochyliła się błyskawicznie, ręką drobną, lecz pewną, sięgnęła ku ziemi. Coś poszybowało przez powietrze – cicho, płasko, z głuchym świstem.

Lucjan zapiszczał. Podkulił ogon i skulił się w bólu.

Łukasz odruchowo rzucił się na kolana. Przesunął dłonią po miękkim boku psa, szukając miejsca, w które uderzył kamień. Przytulił pieska i podniósł wzrok.

Dziewczynki już nie było. Tylko krzewy kołysały się jeszcze powoli, jakby próbowały zapomnieć o dotyku czegoś, co przeszło przez nie chwilę wcześniej. Liście opadały z opóźnieniem, drżąc cicho, zanim znieruchomiały.

Przez moment nic się nie działo. Świat trwał w zawieszeniu – przezroczysty, lekko rozmyty. Ale ta cisza… Przestała być dźwięcząca. Nie ciążyła już w uszach. Nie była napięta do granic słyszalnosci, jak struna instrumentu, którego nikt już nie potrafi nastroić. Rozluźniła się. I wtedy to do niego dotarło – że przed chwilą wszystko było inne. Że las milczał nie naturalnie, ale ze strachu. Nie śmiał oddychać.

Teraz na nowo zaczął. Z wysoka spłynął pojedynczy promień słońca – cichy, rozproszony w wilgotnym powietrzu – i zatrzymał się na drobinkach mgły, które unosiły się między drzewami.

Z zarośli dobiegło bzyczenie owada, potem drugiego. Na gałęzi nad nimi zaćwierkał wróbel. Trawa poruszyła się lekko pod wpływem łagodnego podmuchu.

Wszystko znów zaczęło po prostu być. Las wypuścił powietrze – długi, cichy oddech ulgi. To coś wreszcie odeszło. Życie mogło wrócić. Tylko mgła pełzła coraz wyżej, rozmywając kontury, wciągając w siebie resztki matowej ciszy.


Cisza. Nie ta zwykła, wieczorna, kiedy dom zasypia, a ściany oddychają spokojnie. Inna. Gęsta i napięta. Taka, która trwa za długo, w której wszystko wydaje się zbyt wyraźne: skrzypienie podłogi, westchnienie, przesunięcie talerza. Cisza, która nie koi, tylko ostrzega.

Siedzi w kącie pokoju, z kolanami podciągniętymi pod brodę, owinięta ciasno w starą, wyblakłą kapę. Przez tkaninę czuć chłód – nie tylko ten z zewnątrz, ale też ten, który osiada od środka i nie chce odejść. Od kilku tygodni nie ma już drewna, a to, co znosi z lasu, pali się krótko i pachnie mokrym mchem. Ale lepsze to niż ten ostry, słodkawy zapach z kuchni, który wbija się w ubrania i zostaje.

Z pokoju obok słychać dźwięki. Przesuwane szkło. Jeden stuk. Dłuższa przerwa. Drugi. Cichy odgłos nalewania wódki do kieliszka. Telewizor zbyt głośny. Melodia reklamy, nienaturalny śmiech, niedopasowany do tego miejsca, które krzyczy swoją ciszą. Śmiech, który nie jest śmiechem. Kłamstwo.

I jej uporządkowany pokoik. To nie jest pokój dziewczynki – brakuje w nim zabawek, kolorów, śmiechu. Tylko rzeczy, które milczą. Ułożone w równiutką stertę książki i zeszyty. Stary skórzany tornister z łuszczącą się rączką. Pusta filiżanka. Lusterko bez ramki. Kołdra złożona dokładnie na pół. Wszystko jak trzeba. Żeby nie przeszkadzać, nie prowokować.

Szafa z nadłamanymi zawiasami. W niej trzy sukienki i kurtka. Dwie szuflady z jej rzeczami. Trzecia – pusta. Od dawna. Od dawna jej nie otwierała. Kiedyś leżały tam jej skarby. Muszelki z wyprawy nad morze. Czerwona wstążka. Książeczka o Calineczce. Dawno wszystko wyrzuciła. Pusta szuflada czekała na coś, co przyjdzie. Co będzie inne. Miękkie, ciepłe, pachnące czymś, czego nie ma. Teraz leży tam turkusowa apaszka.

Światło w oknie matowe, zniekształcone pajęczyną pęknięć na szybie. Czasem patrzy przez nie długo. Na ścianę stodoły. Albo w nicość. Nie wie, która godzina. Czy jeszcze dzień, czy już wieczór.

Sięga po swoją szmacianą lalkę. Kiedyś miała imię. Dzisiaj to tylko Lalka. Ma wyblakłe oczy i usta. I gęste włosy z jasnej włóczki, które rozplątują się przy karku. Unosi ją ostrożnie, układa wygodnie na kolanach, zaczyna dzielić pasma palcami – powoli, dokładnie, tak jak zawsze. Każde włókno przeciąga kilkukrotnie, aż staje się gładkie, równe, spokojne.

Wsuwa dłoń do szuflady. Apaszka. Miękka, błękitna. Wygładza ją na kolanach, malutki kawałek nieba. Potem rozkłada i zaczyna wplatać w środkowe pasmo włóczki, zaciska lekko, zaczyna zaplatać. Ruchy ciche, jednostajne, ostrożne. Palce przesuwają się w rytmie, którego nie trzeba kontrolować. Jakby w tym splocie można było zatrzymać coś więcej niż tylko włosy z włóczki.

Myśli wypływają gdzieś dalej, przesuwają się bez dźwięku. W środku porusza się coś delikatnego – melodia bez słów, cień czegoś, co kiedyś było codziennością. Zapach mięty. Ciepło dłoni na karku. Mama. Wtedy jeszcze była. Teraz już nie potrafi przywołać ani dźwięków, ani obrazów. Zostaje tylko to drżenie – jak echo czegoś zapomnianego, co wraca nie wtedy, kiedy trzeba, tylko kiedy nie da się tego powstrzymać. I natychmiast ulatuje.

Palce zwalniają. Włóczka rozsypuje się pod dotykiem. Rozplata wszystko. Apaszka zsuwa się z kolan. Podnosi ją, wygładza, składa w palcach. Jeszcze raz wplata w środkowe pasmo. Znów początek. Znów to samo. Rytuał, który zna. Który zna ją. Pozwala na chwilę zapomnienia, na marzenie. Znowu jest dzieckiem. Małą, wrażliwą dziewczynką.

Stoi nad jeziorem, pod stopami czuje chłodną wilgoć rosy. Wpatrzona w otulony ciszą i światłem mały domek. Na ganku siedzi piękna kobieta w bordowej tunice, jej miedziane, gęste włosy są związane, stopy bose. Pochyla się, jakby usłyszała kroki, odwraca głowę wprost w miejsce, gdzie przycupnęła. Patrzy wprost na nią. Widzi ją. Uśmiech, najpierw tylko nieznaczny grymas pięknych, wąskich warg. Po chwili jej błękitne oczy rozświetlają się. Widać w nich wspomnienie. Powiew delikatnej bryzy przynosi melodię. Mama? Kobieta unosi rękę w delikatnym, zapraszającym geście. Lekkim, zwiewnym. Cała jej postać wydaje się niepochodząca z tego świata. Okrutnego, nieczułego świata. Świata bólu i smutku. Jej gest mówi: widzę cię, możesz podejść, jeśli chcesz.

Ich spojrzenia się spotykają. Na krótką chwilę wszystko wokół cichnie – szum, drżenie, tamte dźwięki zza ściany. Nie ma nic oprócz niej i tej kobiety. I tego uśmiechu. Takiego, którego się nie zapomina, choć nie umie się go opisać.

Warkocz lalki. Turkusowa apaszka w dłoniach. Rozplecione pasma gotowe, żeby je ponownie zapleść. Paluszki pracują powoli, jednostajnie, dokładnie – jak nad delikatnymi lokami malutkiej dziewczynki. Czule i pieszczotliwie. Gest, który koi. Który przywraca tamte chwile, gdy na jej buzi gościł uśmiech, a radość płynęła z dotyku ukochanych dłoni.

Zbiera się na odwagę. Wstaje i podchodzi do kobiety z Domku nad Jeziorem. Zachęcona ciepłym spojrzeniem kładzie głowę na jej kolanach, odgarnia włosy. Warkocz. Dotyk. Spokój. Bez pośpiechu. Tak jak kiedyś. Czuje łaskotanie na karku, delikatne, ledwie wyczuwalne szarpnięcia, które są pieszczotą. Miękkie światło, lekki poszum wiatru za oknem. I obecność – uważna, skupiona. Taka, jaką zapamiętało jej ciało. Szyja, która kiedyś znała muśnięcia palców. Ramiona, które znały ciepło objęć. I przez ułamek sekundy, tylko przez ten jeden ułamek, coś w niej chce uwierzyć, że to mogłoby się wydarzyć jeszcze raz.

Ale nie wraca nic. Nie wraca nikt.

Mama odeszła. Zabrana przez Anioły — tak jej powiedzieli. Ale jeśli Bóg naprawdę ją zabrał, to zabrał też wszystko, co było jasne i czyste. Zostawił tylko coś, co nie potrafi się już zrosnąć. Co rozłazi się w szwach. Co nie wie, co zrobić z rękami, gdy nie ma komu zaplatać. Pierdolony Bóg! Nienawidzi go!!! Nienawidzi!!!!! Nikt już nigdy nie będzie zaplatał jej włosów! Nikt nie ma do tego prawa! Nikt!!!

Tamte włosy… były długie, lśniące, pachnące rumiankiem. Pachnące domem, kiedy jeszcze znaczył coś więcej niż tylko ściany. Miały w sobie ciężar i lekkość dzieciństwa. Odeszły jednym ruchem — szybkim, obcym, niecierpliwym. Jakby były przeszkodą. Jakby ich w ogóle nie było. Nie zapytał, czy może zachować warkocz. Czy może się pożegnać. Po prostu wziął nożyczki i je obciął. I rzucił w kąt.

Wtedy zniknęło wszystko, co jeszcze pachniało mamą. I zaczęło się to, czego nie potrafiła nazwać.

Nie przyszła nienawiść. Przyszła pustka. Ciemna, lepka. Taka, która nie krzyczy. Taka, która tylko siedzi i patrzy. A potem zostaje. Na długo. Może na zawsze.

Warkocz z włóczki jest gotowy. Gładki, staranny, zakończony równym węzełkiem. Przepleciony mieniącym się turkusem. Patrzy na niego przez chwilę. Szybkie gwałtowne ruchy rozplątują go. Chce cisnąć lalkę w kąt. Ale nie robi tego. Przytula ją na chwilę. Rosi kilkoma drobnymi kroplami. To nic. Paluszki zaczynają swoją pracę od nowa…


Salonik małego domu nad jeziorem wtulał się w narastający spokój letniego wieczoru. Znad jeziora dochodził zaśpiew żab i pojedyncze okrzyki perkozów buszujących jeszcze w przybrzeżnych trzcinach, ale świat powoli zastygał w odwiecznym rytmie nocy. Zapach świeżo upieczonego chleba mieszał się z wonią lawendy, letnich kwiatów i chłodnej wody – czuło się to wszystko w powietrzu, które napływało z jeziora jak oddech spokoju.

Cisza miała ciepłą barwę – szelest koca, cichy brzdęk łyżeczki o porcelanę. Aga wtulona w Łukasza, zasłuchana się w czytaną przez niego szeptem opowieść, musiała przed momentem usnąć. Wpatrywał się w nią z czułością. W delikatnie zaróżowione policzki, linię jasnych brwi i rzęs, w kształtny, lekko spiczasty nosek, wąskie usta, w wysokie czoło rozjaśnione brakiem zmarszczek. Kosmyki miedzianych włosów miękko otulały jej twarz, spływały na ramiona jak ciepły szal, pachniała latem – słońcem, czymś słodkim i czystym, co trudno nazwać, ale łatwo zapamiętać. Wędrował wzrokiem po jej twarzy, niespiesznie ciesząc się tym ukochanym widokiem, jakby ten moment miał trwać bez końca.

Nie otwierając oczy szepnęła:

– Siku?

Łukasz odwrócił głowę. Obok kanapy stał Lucjan. “Jak ona to robi?” – pomyślał zdumiony. Zawsze wiedziała, kiedy Lucjan czegoś od nich chciał. Ich więź wykraczała ponad normalne pojmowanie…

– Chcesz siku? – przeciągnęła się delikatnie, sięgnęła ręką i pogłaskała pyszczek Lucjana, nadal nie otwierając oczu. Łukasz wstał, podszedł do drzwi i otworzył je na werandę.

Z zewnątrz wpadło powietrze. Zbyt zimne jak na lipcowy wieczór. Miało w sobie coś jeszcze – coś, co nie pasowało do ciepłego, letniego wieczoru, do zapachu jeziora i leśnych szeptów. Niosło ze sobą jakiś niewypowiedziany smutek. Cichy powiew, który przebiegł mu po skórze jak nieproszony dotyk. 

– Ubierz kurtkę, kochanie – powiedziała Aga cicho.

Lucjan, nie czekając na Łukasza, wypadł na werandę. Po chwili wrócił. Trzymał coś w pyszczku – turkusowy kawałek nieba.. Razem z tym skrawkiem jedwabnego materiału wdarł się do domu obcy zapach. Ciężki, metaliczny. Jak wilgoć zmieszana z rdzą. Milczący krzyk rozpaczy.

– Twoja apaszka… znalazła się…  – szepnął Łukasz, zdumiony, ale więcej słów z siebie nie zdołał wydobyć. Wpatrywał się w materiał – turkus rozświetlony w świetle lampy, złamany kontrastem ciężkich, brunatnych plam. Nie chciał usłuszeć tych pytań, które próbowały napływać do umysłu. Nie chciał wiedzieć.

Aga milczała. Usiadła i utkwiła wzrok w cieniach nocy, gdzieś daleko, tam, gdzie kończył się świat, gdzie światło zastępował mrok i pełzająca po trawie mgła. Wpatrywała się w tę bezkształtną czerń, jakby wiedziała, że ktoś tam na nią czekał. Ktoś, kto jej potrzebował bardziej niż kiedykolwiek, bardziej niż ktokolwiek.

Lucjan usiadł w progu, ciężko, z cichym westchnieniem. On również patrzył w dal, w ciemność. W ten jeden punkt, daleko, na samej granicy widzenia. Wyczuwał to samo, co Aga. I zawył – dźwiękiem długim, przeciągłym, miękkim od smutku. Nie było w tym lęku, bardziej modlitwa. Chciał tym odwiecznym wilczym zewem posłać komuś swoje wsparcie, swoją skargę, żal, współczucie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *